Ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam i biczuję się w myślach za wzgardzenie zwykłym, powszednim bochenkiem na rzecz czterech śmiesznych bułek mini i prę się, by jak najszybciej dobić do schroniska, skąd myślałam, że jeszcze ze dwie godziny na Jagodną. Droga przede mną o jedną trzecią dłuższa niż na mapie, a do tego trzydniowe zmęczenie (mnożymy dzielimy przez trzy) sprawia,że mam niemal łzy w oczach. A potem Jagodna – taka miła i dobra, że aż nie mogę uwierzyć, że po takiej męce taka nagroda.
Bo w końcu siedzę w przepięknej, czułej sali schroniska, popijając zimną oranżadę i czekając na kolosalny, przepyszny obiad. Pierwszy od czterech dni, a mimo to nie jestem w stanie wyczyścić talerza. Aż nie chce się stąd wychodzić, ale ruszam, a wtedy okazuje się, że na Jagodną już tylko godzina. (I dobrze. Ta godzina i tak wypruła ze mnie wszystkie żyły.)
A potem cały wieczór spędzam zanurzona w tę salę, w objęciach fotela na biegunach, z łaszącym się co chwilę psem i trzema kubkami herbaty, czytając łapczywie „Lato polarne”, które chciałam poznać już od dawna, a znalazłam w biblioteczce w Jagodnej, słuchając hałasów studentów i obserwując się nawzajem z chatarem. Potem lunął deszcz, niebo wzdymane burzą. Potem znów słońce.
Burza goniła mnie zresztą od samej Bystrzycy, to też z jej powodu przedzierałam się przez gęste krzaki ostrężyn na oślep jak oszalały koń. Oszalałe jelenie prysnęły mi przed oczami na autostradzie sudeckiej, dopiero wtedy, kiedy słyszy się huraganowy łomot ich kopyt o ziemię można odczuć, jakie to wielkie bydlęta! A autostrada sudecka – pas rozkruszonego jak wierzch sernika asfaltu, wijącego się przez wsie jak makaron-świderki – to taka wstydliwa tajemnica Poliszynela czerwonego szlaku sudeckiego.
Przeszłam rankiem przez pusty las myśląc, jak to możliwe, jak to się dzieje, że człowiek ginie bez śladu. Jak to możliwe.
Myśleć o tym, człapiąc samotnie o siódmej rano przez sam święty środek dziewiczego lasu – było to trochę perwersyjnie cyniczne. Ale można. Może człowiek dorosły (doroślejszy ode mnie) zaginąć w kraju ojczystym bez śladu, znaku i dźwięku, pozostawić zdezorientowaną rodzinę i zniknąć na długie dnie (które w ich sercach pewnie zapisały się jak miesiące i lata) po to, by odnaleźć się potem, nagle, wyobrażam sobie, że bez słowa wyjaśnienia. I czy wtedy szalejesz z radości czy klniesz plugawie, a może zaciskasz powieki i usta i łykasz te dni jak niedobre lekarstwo po to, by zapomnieć o nich na zawsze?
Potem wzdłuż drogi przez Lasówkę zaglądając ludziom w szyby i bijąc się z myślami o złapanie stopa. Nie odważyłam się.
W Zieleńcu dwie kawy i przepyszne naleśniki w uroczej kawiarni. Na ścianach stare narty, widok na schronisko i złotożółte garby stoków.
Teraz 960 m n.p.m.
W ustach mam nagle jakiś niespodziewany smak wiśni.
Z Orlicy rozciąga się widok na scenę świata.