Jest hardkor. Trzy pierwsze rzędy zajmują obnażone emerytki i rencistki, o wydłużonych kształtach bardzo bladych dyń piżmowych, dzierżące pod biustami absurdalne piankowe słomki jak ogromne papiloty, co one na to będą nawijać, skoro na głowach mają czepki? Wpatrzone w odgrywającą przed nimi jakiś wrzaskliwy monolog instruktorkę rzucającą się po brzegu jak wyłowiona ryba, piszczą głośno przypominając sobie zapewne siódmą klasę podstawówki.
Ja miotam się wzdłuż krawędzi, wszędzie znowu woda, a nade wszystko ludzie, ludzie, ludzie jak morze fok w kolorowych majtkach, wszystkie kolory tęczy na zadkach, włażę w końcu, bo już zapłacone z góry, a dla mnie dziewięć złotych to jakieś osiemdziesiąt procent netto, poza tym ucierpiałaby na dezercji moja wątła reputacja. Dostaję się w straszliwy strumień pięciu wysportowanych mężczyzn i walczę o życie. Chociaż normalnie znam dużo pozycji, to w wodzie potrafię przyjąć tylko pozycję misjonarską na plecach* i brnę w to, pryskając w górę wodą zalewającą mi usta jak wieloryb z wytatuowanym na czole logo producenta czepka. Idiotyczne okularki za 9,99 zł mogą mi posłużyć chyba tylko jako ozdoba do włosów. Gdybym była nad morzem, ale niezbyt wzburzonym, i spadłyby mi majtki od bikini, to mogłabym sobie ich ewentualnie z pomocą tych gównianych okularków poszukać na dnie, o ile nie byłoby zbyt zamulone. Scheissebrillen.
Ich pięciu produkuje straszliwy łoskot pracującymi jak łopaty wentylatora ramionami, a ja nagle zderzam się z czyimiś stopami, sterczącymi ponad powierzchnią niczym rozpaczliwy znak poddania się, jakiś włochaty gość sapie i pcha przed sobą styropianową deskę i JEDNAK płynie wolniej niż ja. Przekręcam się do żabki, żabka w moim wykonaniu mogłaby być równie dobrze nazwana glizdą lub czymś równie wdzięcznym i przyjemnym, pełznę po powierzchni wody za tym facetem walczącym o życie bardziej niż ja.
W końcu maniakalna instruktorka odgwizduje fajrant i gdaczące kwoki z papilotami wyłażą na brzeg, upatruję w tym swoją szansę, zmieniam tor i wystrzelam do przodu, nareszcie wolna, oślepiona radością i brakiem tych okularków zasranych, bo chlor wyżera mi spojówki. Kątem oka zauważam, że tuż za mną z łopotem skrzydeł mknie całkiem jędrny motyl, rozbryzgując wodę ramionami na szerokość dwóch sąsiednich torów. Nie mam szans, skoro jego rozpiętość wynosi sto dziewięćdziesiąt centymetrów i akurat mnie nie da się wmówić, że rozmiar nie ma fundamentalnego znaczenia.
Przepuszczam go przy nawrocie i ruszam jego śladem, licząc po cichu, że może popłynę szybciej poprzez jakieś fizycznie uzasadnione zassanie wody, ale kończąc długość nagle znowu zderzam się z czyimiś kończynami dolnymi, należącymi tym razem do przemiłej starszej pani w ogromnych, przysięgam, narciarskich goglach, i nie mogę uwierzyć, że nieszczęścia pływają parami.
Nie da się oszukać przeznaczenia, do motyla dołącza jakiś inny admirał, i jest już zupełnie po równo, dwie kobiety i dwóch mężczyzn współżyje w zgodzie na jednym torze w wesołym czworokącie, i każda pokonana długość miażdży wszelkie teorie feministek, dotyczące równości płci, bo szanse za cholerę wyrównane nie są. Motyl płynie trzy razy szybciej niż ja, a ja dwa i pół raza szybciej niż starsza pani, co kończy się wyprzedzaniem na trzeciego i modlitwą do dobrego boga o zachowanie mojego życia od śmierci przez utopienie. W końcu dobijam do przepisowych czterdziestu minut i uciekam w popłochu do szatni.
* W chwilach zagrożenia posługuję się chaotycznym pieskiem. Moi drodzy przyjaciele upatrują w tym oczywiście wyśmienity powód do żywiołowej radości, że ja na pieska. Deklarują pokonanie triathlonu, na moją cześć płynąc dziewięćset pięćdziesiąt metrów pieskiem, pedałując czterdzieści pięć kilometrów na „Wigry 3” i przebiegając dziesięć kilometrów w sandałach. I skarpetkach. Jedyne, co mi się w życiu udało, to przyjaciele.