19 lipcaJestem chyba na końcu świata. Idę wzdłuż drogi prosto w twarz słońca. Słony smak zmęczenia na górnej wardze, którą oblizuję w zamyśleniu. Spałam krótko, chciałabym się zdrzemnąć na łące, ale to dziwne cywilizowane-niecywilizowane miejsce: nie potrafię się odnaleźć w jego rejestrze. Głaz plecaka przygniata mnie do ziemi.
Gdy tylko wydostałam się z któregoś z kolei środka transportu, natychmiast zaczęłam rozglądać się za sklepem. Kupiłam tylko długopis i zeszyt, który przemakał naprzemiennie od potu i deszczu. Szłam rozgrzaną do czerwoności rowerową ścieżką, mijając po lewej i prawej czule nachylone wzgórza, spokojne i dobre.
Złapałam się na tym, że to wjazd do Wrocławia był powrotem do domu. Uśmiecham się do szyby, do ciasnych odrapanych miasteczek, zużytych, znoszonych. Z jakby znalezionymi jak niepasujące ubrania – kamienicami, sztukateriami, odpadającym tynkiem dawnej świetności. Takie rozczulające. Takie jakby znane, bo przecież tam, skąd pochodzę, bieda tak samo stempluje galicyjskie rynki.Ząbkowice Śląskie – puste niebo nad żółtymi kikutami wiaty, jakby wojna przeszła tędy zupełnie niedawno. Pałace. Mnóstwo czworaków, stajen z fantastycznymi bramami i podwórkami. Kłodzko – obły niebieski autobus z klasyki pekaesu. Lądek Zdrój. Stronie Śląskie.
Pisałam zjadliwie zielonym długopisem na ławce we wsi Kletno, pisałam w biegu, pisałam na skrzypiących łóżkach, na obłażących stołach, na szczycie Orlicy i na własnym kolanie. Ale przede wszystkim szłam, krok za krokiem, ruch za ruchem, ze słońcem na jednym ramieniu, a pentaxem na drugim, szłam błogosławiąc półgłosem każdy z tych dni, kiedy nie muszę się martwić o to, że ruch to jedyny stały dom, który będzie nam dany na wieczne nieoddanie.