Strona główna » Blog » Love Someone

Love Someone

26 lipca
Spotkani przypadkowo turyści uratowali mnie od spania w lesie. Wylądowałam w superkomfortowym pokoju zgodnie z proroctwem, że do Jedlinki zawsze się wraca.
 
Nie pisałam, bo w Dusznikach Zdroju napadła mnie fala paniki. Leżałam w schronisku, słuchając wycia syren, stężała ze strachu na kłodę, ze łzami w oczach.
 
Z Orlicy zeszłam do Duszników. Przy fontannie śpiewającej Szopena zdjęłam płonące buty i zachwycona dałam się ukoić. Ból był ze mną, kiedy szłam na sztywnych nogach pośród morza emerytów i rencistów. Dobiegłam do poczty, posłałam wiadomości. Wszędzie Szopen – napisałam – mam nadzieję, że nie skończę tak marnie jak on. Chodziłam tam z przyjemnością, dopóki nie zawyły syreny. Gospodarz schroniska westchnął (z niechęcią, z podziwem?), kiedy powiedziałam, że nocleg dla jednej osoby. 
 
Tylko ten LĘK PRZED WOJNĄ
Co zrobię, jeśli będzie wojna.
Co zrobię.
 
Ten lęk zatruł mi pobyt w cudownej Kudowie. Siedziałam przed domem zdrojowym patrząc załzawionymi oczami w tryskającą fontannę i umierałam ze strachu. Patrzyłam na ludzi, spacerujących ospale, na prowadzące swoje dzieci matki i umierałam ze strachu. 
 
(Mężczyzna przy sąsiednim stoliku opowiada o – nomen-omen – Rysiance.)
 
Siedzę pijąc wyśmienitego Czerwonego Barona i czekam na pizzę. 
 
Nie robiłam zdjęć. W piekielnym upale ruszyłam niemal z płaczem w Błędne Skały. Dopiero ruch i one rozproszyły mi myśli. Znalazłam ukojenie. Dopiero one rozproszyły mi zmysły. Koszmary. Ukoiły zmysły. Rozproszyły koszmary. Dopiero po przejściu Błędnych Skał zaczęłam się uśmiechać.
 
Przeszłam przez Skalniak. Góry Stołowe – zachwyt. Wyszłam z lasu na krawędź urwiska, weszłam na skałkę i dopiero tam poczułam: szczęście. A potem dopadła mnie burza. 
 
Potoki wody i strugi ognia z nieba. Stałam przed schodami prowadzącymi na Szczeliniec i wahałam się, czy w górę. Wiedziałam, że łamię wszelkie zakazy mozolnie wspinając się do góry, ale czy samotna wędrówka już sama w sobie nie jest łamaniem prawa? Przeszłam w tych strugach na drugą stronę góry śmiejąc się do siebie i krzycząc, jak tu pięknie! Jak tu pięknie! Mimo deszczu i po pół litra w każdym bucie. Cieszyłam się jak dziecko na pobyt w Pasterce, ale doszłam tam już na bardzo omdlewających nogach. I stałam taka przy barze zmięta jak czerwona stówka, a chatar jeszcze poprosił mnie, żeby podać mu piwo. Jakby nie chciał mnie przyjąć, straszył brakiem miejsc, ale mimo to wymusiłam niemalże dwa noclegi i gdy tylko znalazłam się w pokoju wiedziałam, że to był dobry ruch.
 
Bo lało przez dwadzieścia cztery godziny. Siedziałam w zamknięciu, na przemian czytając i głaszcząc kota, aż niemal do szóstej. Po zjedzeniu obiadu – pobiegłam na Szczeliniec w sandałach. Jak bieg w japonkach na Jagodną…
 
I byłam w zachwycie nad niesamowitościami  Szczelińca, przewieszonymi głazami i Diabelską Kuchnią, aż klaskałam w dłonie i gadałam na głos. 
I deszcz nie padał już od tamtej pory.
 
Rano porzuciłam Pasterkę i pięknym szlakiem obok wodospadu ruszyłam do Radkowa. Radków: Po co ten Stasiuk jeździ na Bałkany? Jak te dolnośląskie miasteczka są takie fantastyczne – wysłałam raport.
 
Browar Jedlinka kipi życiem – jak krakowska knajpa, tylko umiejscowiona pośrodku nicości. 
 
Radków – Nowa Ruda. Chłopak zaczepia mnie pod mapą i poleca Białą Lokomotywę. Śmieję się: czy to od Stachury? Z Nowej idę przez góry, potem łapię busa do Jugowa. Oszukuję, ale potem mylę szlak i tracę godzinę w drodze na Wielką Sowę. Po drodze niemal pod każdym znakiem strzałka i napis: SOWA. Wszystkie drogi prowadzą… Na wieży widzę daleko, chodzę w kółko zachwycona wysokością. Ze sklepiku dobiega tak wspaniały pogański folk, że nie mam ochoty odchodzić.
 
I tu urywa się moja opowieść, przecięta przez wjazd na stół wybitnej pizzy z gruszką, rukolą i gorgonzolą. Pamiętajcie: to wszystko w środku nicości. Ten wieczór chyba będzie jednym z najcenniejszych koralików, który nanizałam na swój sznurek.

Z wieży na Sowie po krótkiej włóczędze dobiłam do przystani stareńkiego schroniska, wypełnionego śmieszną, rozwrzeszczaną i bezpośrednią rodziną. Gospodyni niemal nachylała mi się do ucha, kiedy mówiła do mnie i pokazywała mi brykającego owczarka podhalańskiego, śmiesznie jakby znajomy akcent w sercu Eulengebirge. Potem siedziałam z miodowym Opatem na ławce jak świeżo wymyty posążek i dwa razy minął mnie ubrany na czarno chłopak w kapeluszu. Nasze drogi przecięły się zaraz następnego ranka. On spał pod Orłem, ja Sowa. Zastałam go zwijającego szpej na punkcie widokowym, gdzie myszkowałam wokół schroniska Orzeł w poszukiwaniu kawy z ekspresu. Schronisko było jeszcze zamknięte, więc i ja ruszyłam w dół, aż za którymś zakrętem wychynął na mnie znajomy kapelusz. Dobrze, że akurat nie postanowiłam w tej chwili beztrosko sikać, co przecież zdarza mi się, jeśli trzeba. Ale szczęściem nie sikałam i skoro i tak już szliśmy w jednym kierunku, to przez godzinę lub dłużej warto przecież wymienić anegdoty. Potem on przystanął, by odpocząć, a ja – zmęczona już nieco towarzystwem ludzkim, bo gdybym chciała je mieć, zabrałabym je ze sobą – ruszyłam w dół, aż droga splątana zawiodła mnie na dziedziniec Porcelanowego Pałacu. I tam zaczęło się dowodzenie przez los, że wszystko ma swoje miejsce i czas i krok każdy nasz jest jakby zaplanowany z najwyższą dbałością o szczegóły. Siedziałam parując, kiedy za moimi plecami zatrzymał się samochód i wysiadła z niego trzyosobowa rodzina, z którą moje ścieżki – na szczęście – miały jeszcze kilka razy przepleść. Ale na razie dałam się pociągnąć bezwolnie jakieś tajemniczej sile i mimo woli zdecydowałam się na zwiedzanie pałacu.

Grupa była niewielka i dzięki niemu ja zapamiętałam ich, a oni mnie. Potem już przywitali mnie, kiedy z wysiłkiem wspięłam się na ruiny Rogowca. Pokazali mi Ślężę, u której stóp stał ich dom w Sobótce. Obiecałam, że odwiedzę Ślężę za tydzień. Miałam tydzień opóźnienia, ale przyjechałam do niej i na tej pogańskiej górze z rozczuleniem pochylałam głowę pod chrześcijańskim błogosławieństwem. Taki paradoks i taka już zupełnie inna historia. Dogoniłam ich w drodze do Andrzejówki i opowiadaliśmy sobie o Krakowie i Wrocławiu, które w gruncie rzeczy są przecież do siebie podobne. Potem wyprzedziłam ich znacznie, żeglując przez fenomenalne, prześwietlone na miedziano morze traw i dobiłam do Andrzejówki, która odmówiła mi noclegu.

Stop!

I co teraz zrobić? W gruncie rzeczy jakoś podskórnie przeczuwałam to zakończenie, jakbym już podejrzała do przodu strony tej ciekawej książki. Nie wiedziałam tylko, jak ta historia się skończy. Stwierdziłam jednak, że skoro już szłam tutaj przez tydzień, to zanim podejmę jakieś radykalne kroki, to wejdę na Waligórę (piekielną! piekielną!), a kiedy zeszłam na dół, oni już tam byli i chętnie zabrali mnie ze sobą z powrotem do Jedlinki. Do Porcelanowego Pałacu, do którego – jeśli dotknie się chłodnych, pachnących mchem murów w podziemiach – zawsze już będzie się wracać.

A resztę już znacie. Pokój lśniący nowością i pizza, która rozpadała mi się w ustach jak cenny jakiś, cudownie miękki kruszec. I morelowy zmierzch, i Czerwony Baron, i zakończenie mojej drogi, która wije się przez góry i miasta, nerwowa jak kombinacja alpejska, nieubłagana jak śmierć i dobra jak ciepła noc.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *