Przez przypadek mam na biurku snop różowych, krągłych róż.
Są dni, kiedy się boję, ale przecież przez większość czasu dryfuję na różanej chmurze. Trzeba zatrzymać jasne obrazy.
***
Jak ktokolwiek, kiedykolwiek mógł chcieć z tego zrezygnować, myślę, czuję, kiedy patrzę zza zasłony rzęs na głowę, skronie, wargi na moich wrzących piersiach, oświetlone ciepłem małej lampki. Tracę słuch. Tracę oddech. Dopiero, kiedy mnie wypuszcza, wynurzam się jak spod powierzchni wody. Wracam i łapię powietrze, oszołomiona, pokonana, miękka, lepka.
W nocy śnię ogromne, białe ryby, kołyszące się tuż przy betonowym brzegu.
Rankiem słońce wdziera się do środka. Mój pokój ma jasne ściany, jasną podłogę, w jasnej pościeli naga skóra opalizuje i oślepia. Skradam się na palcach z grzebieniem lub majtkami, nie chcę go obudzić, jeśli jeszcze drzemie. Słońce zapala mu kosmyk włosów nad czołem, a ja na miękkich kocich łapkach tańczę. Jesteśmy krystaliczni.
Lubię patrzeć na niego z daleka. Jak idzie z naprzeciwka albo jak odjeżdża na rowerze. Kiedyś mogłam go obserwować przez okno od Urzędniczej do Batorego. Wpijałam się łapczywie w szybę i wychylałam na przystankach, obserwowana z troską przez pozostałych pasażerów, wariatka z rozmazanym na ustach uśmiechem.
Jak ktokolwiek, kiedykolwiek mógł być z tego niezadowolony, stukam się w czoło ukradkiem, kiedy idę tuż, tuż za nim ryzykując, że jeśli zatrzyma się, zderzę się nosem z jego ciepłym karkiem. Otwieram usta ze zdumienia, bo nie mogę sobie poradzić z myślą, że ktoś chciał to odrzucić, komuś to nie pasowało, komuś to nie wystarczało, że ktoś chciał czegoś innego, że ktoś chciał coś ponad to.
Ja niczego więcej nie chcę.