Słońce rozżarzone do śnieżności. Wiał niezmordowany wiatr, kołyszący mnie na boki, jakbym była łodzią. Zakręty unosiły mnie na grzbietach chybotliwe jak maszerujące równym, płynnym, tanecznym rytmem wielbłądy. Potem góra (I see fire inside the mountain), na którą wspinam się cierpliwie krok za krokiem, unoszę po kolei kolana, chociaż nie dotykam ziemi. Mrużę oczy miłośnie, bo słońce delikatnie dotyka mi palcami powiek, wystawiam policzki na ten wiatr, który głaszcze. W uszach krzyk, przeciągły krzyk (cried and cried and cried) powietrza towarzyszący mi od początku drogi, silniejszy lub słabszy, kiedy prędkość robi głęboki wdech. Potem wydech: runę w dół asfaltu, przechylona przez moment jak nad krawędzią wodospadu.
Wychylam się w biodrach, zakręt, człowiek, odbicie, motocykl. Motocyklista wpływa na środek jezdni, mijając samochód w momencie, kiedy ja omijam zeskakującego na asfalt pieszego, przez upiornie długą chwilę (we got too close to the flame) zbliżamy się do siebie twarzą w twarz, zdumieni zupełnie, w najciaśniejszym zakątku zakrętu on nachyla się w moją stronę, jakby z czułością, jakby chciał oprzeć swoją zmęczoną głowę o moje ramię, i gdyby to zrobił, pewnie też zamknęłabym oczy, jak zacisnęłam wtedy powieki, na ułamek sekundy (then we should all die together) zamarła w tym pędzie na chwilę dziwnej intymności, i wydech, kiedy napięta do granic możliwości bliskość naszych czarno ubranych ciał pęka i wystrzelamy daleko od siebie. Wraca mi słuch, który uciekł w popłochu (and I don’t want to see what I’ve seen), a wierna droga porywa mnie czym prędzej, zagarniając zazdrośnie ramionami, ciągnąc za sobą w biegu ku słońcu.
I znowu pochylam głowę z wdzięcznością za rozwijanie przede mną szlaku jak wstążki.
Był taki moment pod szczerze niebieskim niebem, na tle którego widziałam gruzłowate, niewysokie drzewo, rozkładające szeroko gałęzie niczym skrzydła żałosnego ptaka-nielota. Pod tym drzewem słała się sucha, zeszłoroczna trawa, która zaniosłaby się tumanami kurzu, gdybym próbowała usiąść. A to właśnie chciałam zrobić: uwalić się pod tym drzewem jak zmęczone zwierzę, wzniecając w powietrze obłoczki pyłu. Pod opiekuńcze skrzydła drzewa prowadziła apetycznie wydeptana ścieżynka, zapraszająca zalotnie, żeby na nią wstąpić. Uderzyła mnie paskudna myśl, że tam chciałabym zostać. Tam chciałabym umrzeć, ale dlaczego umrzeć, skoro stoję ewidentnie żywa w środku słonecznego dnia, dlaczego, do diabła, chciałabym umrzeć, skoro wszystko wokoło z wrzaskiem rwie się do życia, dlaczego, na bogów, pomyślałam o śmierci, kiedy ciepło rozlewało się po mnie od palców stóp po koniuszki rzęs? Zwinąć się w kłębek wokół pnia i trwać. To miejsce było jakieś takie z moich snów.
Potem wróciłam.
Aż ogarnęła mnie ochota na długi spacer lasem… :)) Bo roweru niestety nie posiadam.
Warto ulegać takim zachciankom.