Więc trzeciego dnia powoli zbieram się do wyjścia. Myślałam, że wystrzelę o siódmej jak roześmiany pocisk, ale coraz bardziej puchnie we mnie leniwość leniwego jogina. Ale wychodzę. Kawałek za ostatnimi domami trochę się rozchmurzam, bo widzę przed sobą czyściutki, zielono-niebieski horyzont, kształtne chmury i idealne w swych sylwetkach drzewa. Kawałek dalej, na zakręcie, spotykam przy samochodzie dwóch wspinaczy. Mówią, że właściwie chcieli mnie podwieźć, ale pomyśleli, że będę się bała. Za nic nie przyznam, że pewnie mają rację, chodzi przecież o odbicie szlaku, który właśnie na tym zakręcie ucieka w prawo. Chwilę z przystojniejszym z nich pochylamy się nad mapą, próbując dociec, na którym z narysowanych zakrętów właśnie się znajdujemy, a w tym czasie drugi dziwi się głośno, że przyjechałam z Krakowa. No z Krakowa, wzruszam ramionami, uwielbiam być akurat tu i nie pierwszy raz tu jestem. Machamy sobie na pożegnanie i ruszam stromo w górę, obok dziwnych zrujnowanych budowli, stromo przez las.
A potem znowu gubię szlak. Przysięgam, nie jestem gamoniem, nie weszłam w las wczoraj – znaki giną po prostu. Prawie tysiąc kilometrów doświadczenia pieszo. Dziesięć razy tyle rowerem! Nie wiem, gdzie miałam skręcić, może dalej? Krążę góra-dół, w końcu postanawiam iść drogą pożarową, mijając po drodze szlak czerwony. Wiem, że nadkładam dużo drogi, a w dodatku pogoda spsuła się i otoczyły mnie ołowiane, ponure mgły. Idę jednak dość przekonana drogą pożarową, powtarzając sobie pod nosem, że mam skręcić w prawo, skręcić w prawo, skręcić w prawo, ale ostatecznie zaraz za wyczekiwanym zakrętem w prawo przeklęta droga rozgałęzia się kilkukrotnie jak dziadowski bicz i jak automat, mimo woli, zawracam. Wściekam się i czuję lekki ataczek paniczki, ale w końcu mózg mi się rozjaśnia i postanawiam pójść jedynym znalezionym szlakiem – czerwonym. Najprostsza decyzja, najtrudniej ją podjąć.
Wydostaję się z plątaniny pożarowych dróg jak z pajęczej sieci i szybko wspinam na górę, by już po chwili stanąć pod tonącą w chmurach wieżą na Czernicy. Z nerwów postanawiam wykurzyć jednego papierosa w parku krajobrazowym i, masz ci los, przyłapuje mnie na tym nadchodzący turysta. Nic jednak poza zwyczajowym „dzień dobry” nie odzywa się, ale ja mimo wszystko jestem pokrzepiona jego obecnością. Chociaż obawiam się, że piorun z ciemnego nieba zaraz walnie w drewnianą wieżę w celu ukatrupienia mnie grzesznej, to jednak wspinam się na górę i jestem zaskoczona, że nieco widać, mimo mgieł.
Ruszam dalej już raźniej, złażąc metodycznie w dół żółtym szlakiem w stronę rzeki Białej Lądeckiej i wsi Bielice. Jestem już zmęczona i lękam się myśleć o mapie, która nieubłaganie pokazuje mi jakieś kilkanaście kilometrów do domu wzdłuż asfaltowej drogi, jak to liczę, rozcapierzając palce jak cyrkiel na szerokość podziałki i odmierzając jej długość jakieś osiem razy. Ale za cholerę nikt nie zmusiłby mnie, by wracać taką samą drogą w górę. Włażę więc na Kowadło, które tego dnia jest moim celem (2:4 dla mnie, góry Korony!) i schodzę z powrotem do wsi. Wcześniej na szczycie jestem kompletnie sama, mozolnie wspinająca się wzdłuż czerwonej nitki granicy. Ponuro i ciemno, a ja czuję się słaba, kompletnie nie ta sama, która dwa lata wcześniej przebiegała przez Rudawiec i Puszczę Śnieżnej Białki w pełnym galopie, pokonując odległości ultra i dokonując wyczynów przedziwnych. Zrezygnowana schodzę. Mija mnie biegacz. Wtedy postanawiam: mój pierwszy stop. Mijam go stojącego przy samochodzie – jeszcze wtedy nie wiem, że nie był sam – i niby to beztrosko zaczynam iść wzdłuż wsi Bielice, dla niepoznaki przystając jeszcze na kompletnie pozbawionym rozkładu jazdy i nadziei przystanku autobusowym. Cały czas oglądam się za siebie przez lewe ramię i w końcu widzę, jak nadjeżdża czarny samochód i zatrzymuję mojego biegacza z rodziną. Pozwalają mi ufnie usiąść koło małej dziewczynki w foteliku i pierwszy raz jadę sobie, autostopem, do siebie do Stronia. I co, że 15 minut?
Pogadujemy z biegaczem o górskim bieganiu (udając, że wciąż biegam, a przecież po Perłach Małopolski w Ojcowie przyrzekłam sobie nigdy już, nigdy, ale to absolutnie przenigdy nie założyć już swoich Sauconów), w końcu wysadzają mnie prawie pod domem i odjeżdżają, by łowić pstrągi. A ja, szczęśliwa jak fretka, przebieram się w cywilne ubranie i ruszam do Stronia na obiad.
Jest dopiero piętnasta i mam dla siebie całe popołudnie i wieczór, zakończywszy już działania górskie na ów dzień, ogromny luksus. Snuję się powoli, kulejąc i łapczywie podczytując Pokolenie Kolosów, w końcu trafiam do miłej pizzerii o niezachęcającej nazwie, która, wbrew uprzedzeniom, okazuje się strzałem w dziesiątkę. Pochłaniam przepyszną pizzę – żałując, że nie trafiłam tam wczoraj – i podczytuję równie łapczywie, jak jem, Pokolenie Kolosów. W końcu postanawiam jednak zabrać resztkę pizzy w siateczce do pokoju, dziękuję, chwalę i wychodzę. Powoli toczę się w stronę domu, żałując, że sześćdziesiąt milionów nie padło jednak w Stroniu i że to nie byłam ja.
Ale nie udaje mi się wytrzymać w pokoju, ubieram się znowu i wychodzę na jasną drogę za domem, która kusi mnie przez moje okno. Słońce zachodzi na miedziano, a ja siadam na wielkim kamieniu na łące między domami i fotosyntetyzuję, twarzą do słońca, w asanie żaby. To wtedy już na pewno narodził się Leniwy Jogin, a ja wzięłam go w objęcia i postanowiłam pokochać. A więc zostałam Leniwym Joginem i dobrze, bo dzięki temu wycieczka udała się wyśmienicie.