Nie wypieram się jakichś ukrytych zwyrodniałych skłonności. Fotografuję to miasto, bo jest tak brzydkie, że na słowo nikt by mi nie uwierzył. Najbrzydsze miejsce w kraju, wieczne przedmieścia, wybrukowane dyskontami z nieustającymi przecenami marnej jakości owoców i smrodem poliestrowych tekstyliów. Wszystko umazane błotem i inkrustowane taką obłąkaną ilością reklam i szyldów, że gdyby usunąć je cyfrowo na fotografii, pozostałaby czysta karta.
Świeże groby jak łóżka wysoko zasłane pierzynami.
Lubię połamać sobie głowę, chociaż ona z natury jest bardzo słaba. Spaceruję do miejsc, gdzie mnie nie było dwadzieścia lat. Nie wiem, co sprawia, że większość moich snów toczy się w miejscu, gdzie mieszkałam zaledwie przez pierwsze trzy lata życia. P. mówi, że dzieci mają w tym czasie pamięć absolutną i moja pamięć absurdalna na zawsze wchłonęła już w siebie mieszkanie o oknach wychodzących na wschód. Śniło mi się nawet dzisiaj, że oglądałam z trzeciego piętra granatowe, jak nocą, burzowe niebo pulsujące żyłami błyskawic. I czasem odwiedzam te miejsca na jawie. Na przykład ulica, która w moich snach jest bardzo szeroką, w rzeczywistości jest węższa niż mój długi krok. Parking, w moich snach nieskończonej długości, mieści zaledwie kilkanaście samochodów. W snach to są ogromne przestrzenie, z czasów, kiedy sama byłam o metr krótsza. Nawet zastanawiam się, czy powinnam tam chodzić, żeby nie zniszczyć tych kruchych obrazów. Żeby przypadkiem nie zapamiętać tych miejsc takich, jak wyglądają dzisiaj, po dwudziestu latach użytkowania, remontów, narodzin i śmierci. Ale pokusa jest wielka, bo to jedyna okazja, by poczuć niesamowite, podniecające, nieporównywalne z niczym innym, przerażające wrażenie zaniku realności. Poczuć, że IDĘ PRZEZ WŁASNY SEN.
Napełniłam ogromny worek starymi ubraniami i wyniosłam na śmietnik. Potem leżałam w łóżku ocierając czoło o prześcieradło jak zwierzę – dziwne uczucie: lęk, że w wyniku jakiegoś wypadku mogę stracić pozostałe ubrania i nie mam zapasu. Poza tym: lęk z powodu porzucenia ich, jakby były żywe. Lęk, że zaczną w nich grzebać i że je zniszczą, że, zamiast trafić do potrzebujących, ktoś rozwiesi je na śmietnikowej altanie jak zwłoki zwierząt, ludzie będą patrzeć, jak mokną i niszczeją na zimnie. Lęk, jakby były intymne. Lęk, że je marnuję i że zostanę za to ukarana. Lęk, że może mi zabraknąć. Potem deszcz się rozszalał, a mnie się wydawało, że siecze on moją skórę, mokre włosy zwisają w strąkach. Wcisnęłam czoło w koc, zakleszczone powieki. Deszcz dopełnił dzieła zniszczenia. Może tak miało być. Rano widzę przez okno rozwłóczone worki, dwie plamy – miętową i koralową, martwe – i deszcz, łomoczący o blachę jak groch.
Włóczyłam się z Zenitem, żeby zrobić pierwszą z dwunastu rolek na ten rok. Zobaczymy.