Jeden z kolegów w pracy woła na mnie: niebieska. Bóg widzi, że czerwień przelewa się we mnie jak ukrop.
Wypuściłam się sama na wolność. Pode mną kilkanaście kilogramów żelastwa – w rzeczywistości lekkie jak pióro, targane niemal najlżejszym podmuchem wiatru. Szum w uszach, smakowite mlaskanie błota pod oponami, z lubością przeciągam się unosząc biodra w powietrze. Gdyby tylko słońce wychynęło zza ciężkich zwałów mgły, byłabym w niebie. Tuman galopuje tuż nad ziemią, wyraźnie rozróżniam porozrywane na cząstki strzępki, macki, frędzle, wstążki, nici, pasma, pukle, loki, meandry. Ja i las. Wilgotna wata przetyka drzewa, wycisza, wytłumia otaczającą mnie przestrzeń, zatykając uszy i usta, zapierając oddech, przesłaniając wzrok. Ale jestem z powrotem na szlaku, zimę przespałam krótkim, gorączkowym snem i znowu rozkłada się przede mną wachlarz miesięcy zachodzących na siebie jak karty, w grudniu przetasuję je wszystkie. Mróz łamie palce. Po policzku rozbiegają się czerwone rysy popękanych naczynek. Kruszeje skóra jak szkło.
Nad buczącymi przeciągle drzwiami płoną czerwone cyfry. Sto czterdzieści sześć kilometrów na godzinę. Wciska mnie w fotel przeciążenie bezwładnego umysłu. Na pół drzemię, na pół obserwuję ze zmarszczonymi brwiami swoje odbicie goniące przez trzy godziny mnie samą w pociągu. Jest coś dobrego w tym pędzie, coś prawidłowego, coś odpowiadającego dokładnie mojemu wygnaniu, samotność i modny magazyn leżący na pustym siedzeniu obok. Warszawa zabiegana jak zwykle. Jest coś w tym mieście, co mi odpowiada, jakby przeczucie, że mogę (będę) tam kiedyś mieszkać, poczucie momentalnego, nieuzasadnionego zadomowienia, obce z zasady wiecznemu tułaczowi po drogach i miastach. Wylizuję z kącików ust zebrane okruchy. Mnóstwo okruchów.
Ból, tyle bólu, tyle bólu, który tak wielki, że nie mieści się w mojej małej, wyschniętej na czarno rodzynce serca. „Jesteś przeziębiona?” – pyta zaniepokojona A. z wnętrza mojego idealnie żałobnego smartfonu. – „Masz taki smutny głos”. Zmagam się z huraganem napierających hormonów i nie potrafię się podnieść przygnieciona ciężarem cierpienia. Oczywiście, jest jakaś część mnie, która podrzuca nerwowo nogę założoną na nogę i skrupulatnie notuje te odrażające napady humorów, by móc je przerobić na anegdotę. Ale ból jest prawdziwy jak grota w skale, zionąca chłodem, wilgocią i smrodem rozkładu. Chcę wyć, wyć, wyć, bo ostatnio wściekłość jest stanem naturalnym, przetykanym epizodycznymi napadami spokoju – rzadkiego – ducha. Kolejna cezura nadchodzi stukając obcasami znoszonych butów. Dwadzieścia sześć okrążeń.
Bez zmian.
Śniło mi się dzisiaj, że przyprowadziłam do domu Hitlera, i nikt poza mną nie wiedział, że to on, wszyscy witali go wesoło i proponowali herbatę, a ja oszalała ze strachu myślałam tylko: „zabierzcie stąd dzieci, to Hitler!”, wyglądał chwilami jak Franz Kafka, a chwilami jak Marilyn Manson. Zmusił mnie do założenia sukienki, w celu świadczenia mu jakichś zwyrodniałych usług seksualnych i groził, że zagazuje wszystkich, jeśli tego nie zrobię.
Nie wiem, czy szukać tego w senniku pod „Hitler”, czy pod „führer”.