Odkąd pierwszego grudnia – to mój dzień pośród trzystu sześćdziesięciu pięciu innych w roku – straciłam swój dom, ruszyłam na nieskończoną wędrówkę. Setki uciekających kilometrów. Samochód, rower, autobus, pociąg, tramwaj, ciągle widzę swoje odbicie gdzieś głęboko w szybie. Kraków – Olkusz – Kurdwanów – Chrzanów – Wola Justowska – Świętochłowice – Janów – Łódź – Grzegórzki – Wrocław – Katowice – Warszawa – Nowa Huta – i dalej. Obudziłam się w pociągu kilka minut po szóstej rano, z plecakiem pod głową i przykryta własnym płaszczem. Pewnego dnia rodzącego się na różowo i mroźnie o świcie znalazłam się na Łobzowie na mojej własnej ulicy, gdzie już przecież nie mieszkałam. Różowy kolor miało niebo nad Wisłą, na które patrzyliśmy z Lissitzky’m zawieszeni na moście między płynącym w dole czasem a utrwalonym raz na zawsze trzaskiem migawki.
Ruch.