Będzie znowu o trupach – martwych owocach wiosennych. Poniedziałek był bezwstydnie piękny. Tylko z nieba, jak kolorowe, przejrzałe jabłka, leciały martwe ptaki. Płochacze i szpaki, był jaskrawy rudzik jak maleńkie grono. Trznadel został naruszony ciężką oponą roweru – szarpnęłam pojazd natychmiast, gdy zauważyłam, co się dzieje, ale i tak wzburzyłam jasnożółte pióra na piersi ptaka. Pochyliłam się nad nim przepraszająco i z zainteresowaniem. Kurz krążący w suchym powietrzu przykrywał kolory delikatną mgłą. Pierwsza właściwie była niedzielna sikora bogatka, zmiażdżona na płaski, żółto-niebiesko-czerwony znak. Ja byłabym flagą w kolorach czerwieni i czerni, gdyby ktoś chciał wiedzieć. Brnęłam wzdłuż dziewięćdziesiątki czwórki w jakimś żałosnym stuporze, przeciskając się między domami jak igła z nitką, dotykając jej i cofając się w popłochu przed ryczącym sznurem ciężarówek. Ta droga zdawała się nie mieć końca, wsie były potwornie długie, ale przecież taki urok ulicówek. Dotarłam w końcu tam, gdzie chciałam. Porzuciłam rower w rowie i weszłam w martwą, zeszłoroczną trawę, wytężając wzrok. Podbiegałam kilka kroków w jedną lub drugą stronę, żeby lepiej widzieć, skradałam się po bezpańskiej miedzy, tupałam butami tuż nad krawędzią rowu.
Ale przecież nic tam nie mogło być.
Spłoszona uciekłam.
Ale czy mogę się bać, kiedy na czubek głowy kładzie mi się mruczące słońce? Niczego więcej nie mogę chcieć. Niczego więcej nie potrzebuję do życia. Mijając w pędzie puste jeszcze pola i łyse lasy pomyślałam, że teraz własnie jestem w najlepszym momencie mojego życia. Nic nie muszę, a mogę robić, co chcę. Mam mnóstwo czasu i mnóstwo spokoju. Chociaż wiem, że nie potrwa to dłużej niż kilka miesięcy, to teraz się tym cieszę. Znajduję jakiś rytm, jakąś rutynę, która niespodziewanie mnie cieszy. Jest spokój. Chociaż prześladują mnie lęki – dziś znowu śniłam koniec świata – jest spokój.