Wychodzę na trening pierwszy raz po utracie kolana.
I czuję, jakby mi ktoś podważył nożem zaciśnięte zęby, siłą rozwarł szczęki i prosto do wysuszonego na wiór gardła wlał całe blaszane wiadro krystalicznie zimnej wody.
Jakbym na koniec pochyliła rozognioną twarz nad chłodem prostej studni.
Śmiesznie wydłużam każdy ruch, wyrzucam kolana wysoko jak koń ze spiętymi cuglami, poruszam się bardziej w górę niż do przodu. Ach, mój boże, jaka siła, jaka siła, jaki oddech wlewa się we mnie z każdym podrzutem bioder, jakże tańczę na tym zasranym chodniku. Może jednak będę żyć. Jeszcze to przemyślę. Może jednak jutro jeszcze nie wepchnę łyżeczki od herbaty w miękki swój oczodół i nie zakręcę nią dokoła.
Nie było mnie na tym chodniku dwa ohydne miesiące. Kiedy tak o tym myślę ze ściśniętym sercem, przy prawym ramieniu pojawia się biegacz i pierwszy raz w pięcioletniej historii świata przyłącza się do mnie. Po kilkunastu krokach okazuje się, że to krajan mój, towarzysz niedoszły z grupy 4:15-4:30. Jaki ten świat mały. Czyli wygląda na to, że szlak wita mnie z otwartymi ramionami. Potem on skręca w Bochenka, czyli biegnie dziesiątkę, a ja prosto kicam piątką.
Czyli znowu jestem na trasie i podskakuję wysoko z każdym stąpnięciem. Wygłupiam się w ten sposób, bo nie pozwalam sobie przyspieszyć, monitoruję brakujące kolano uważnie i ściągam sobie wodze. Ilu biegaczy, ilu biegaczy rozbiega się we wszystkich kierunkach, błąka po skrzyżowaniach, marudzi na pasach, a ja nareszcie jestem z nimi, hej, patrzcie na mnie, jestem tutaj, widzicie? Widzicie? W onirycznym tempie przeskakuję z płyty na płytę jak po kamieniach szeroko rozlanej rzeki, jak dobrze, jak dobrze być w domu.
bieg przyjemnie uzależnia. on sam w sumie jest uzależnieniem. dawno zapomniałam jak biegać…
Wpraw się w ruch.