Są takie dni, jak dziś, kiedy postulowałabym zaaplikowanie sobie kary chłosty. Albo śmierci. Są dni, kiedy chciałabym rozpiąć suwak i zdjąć siebie z siebie jak bluzkę z gryzącego poliestru. Są dni, jak dziś, kiedy jestem w miejscach, w których być nie powinnam; mówię rzeczy, których nie myślę; słucham słów przeznaczonych dla kogoś innego. Są dni, kiedy czas płynie ponad albo obok, dni, w których nie mogę przebić głową powierzchni wydarzeń, jakbym siebie samą obserwowała zza Wielkiej Szyby. W takie dni chciałabym przepisać sobie urlop na żądanie, taki lek na niestosowność. Lęk.
Czasem czytam tego bloga wstecz, jak książkę odwróconą do góry dnem. Czasem zbieram własne myśli w garść jak szklane kulki, którymi napełnia się dekoracyjne naczynia dla ozdoby; elementy bez znaczenia. Trzęsę się z zimna i chłód to jedyne, co trzyma mnie przy życiu. Włosy kotłują się na głowie, zbijając w szary kołtun; kocioł, który mam w głowie, produkuje spływający po powierzchni skóry jad. Kiedyś narysowałam coś takiego: otwarta głowa, jak ścięty nożem czubek ugotowanego jajka, a do środka mały demon wlewa wielki haustem szeroki strumień wina; czasem czuję, że do tej otwartej puszki Pandory sama sobie rzygam codziennie.
Stąd bierze się towarzysząca mi niemal codziennie chęć rozpoczynania od nowa. Od nowa. Znowu od nowa. Żeby nikt dzisiaj nie pamiętał, jaki destrukt wyprodukowałam dzień wcześniej; żeby te nieudane płody wpadały w wielką studnię bez dna, w nienasyconą gardziel, która przełyka je wciąż i wciąż, niezaspokojona nigdy, oczyszczająca mnie z każdej złamanej kości, naderwanego paznokcia, ropnego pryszcza, rodząca mnie w kółko poprzez odejmowanie niedoskonałych elementów aż do kompletnego rozgrzeszenia. Cofnąć się o krok, o krok, o krok, aż dojdę do momentu, w którym z powrotem będę składać się z jednej jedynej komórki i nienaruszonego potencjału.
Wtedy nareszcie moglibyście być zupełnie szczęśliwi.