Z Chudej Przełączki ruszyłam zielonym szlakiem na Halę Ornak i był to jeden z najładniejszych szlaków, jakim kiedykolwiek szłam. Zapewne dlatego, że poruszałam się nim w dół, a nie w górę, moje uczucia co do niego były takie ciepłe. Dotarłam do schroniska, zameldowałam się i pobiegłam jeszcze nad Smreczyński Staw (pobiegłam, dosłownie, w trampkach). Potem resztę wieczoru spędziłam siedząc z gorącą herbatą i modląc się do widocznego dokładnie naprzeciwko ślicznego oblicza mojego przystojniaka, Błyszcza. Wówczas jeszcze nie wątpiłam, że na niego wejdę. Muszę odnotować, że w schronisku nic ciekawego nie wydarzyło się i ostatecznie poszłam spać z nudów. W moim pokoju, co dziwne, spało szcześcioro pojedynczych turystów, co się rzadko zdarza, żeby tak się sami samotnicy zebrali. Ale nastał w końcu dzień drugi, a tego dnia Bóg stworzył Ornak i wiedział, że ja tam pójdę.
Starałam się tupać bardzo głośno, bo o 7 wyszłam ze schroniska i oczywiście po drodze nie spotkałam absolutnie nikogo aż do Siwej Przełęczy. Podobno tupanie odstrasza niedźwiedzie, ha ha ha. Tak jak dym papierosowy – komary.
Nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie spartoliła, i oczywiście zgubiłam szlak na samym Ornaku i trawersowałam zbocze modląc się do dobrego Boga o zachowanie mojego marnego życia, bo wstyd byłoby strasznie spaść z Ornaku i wiedzieć, że roztrąbiły by to zaraz wszystkie wiadomości: „Śmierć na Ornaku! 25-letnia turystka z Krakowa zginęła tragicznie w Tatrach”. Śmierć śmiercią, ale jaki wstyd! Jak umrzeć, to chociaż na Kościelcu! Ale to trawersowanie kompletnie wypruło ze mnie flaki i wróciły wszystkie zmory z Jarząbczego. Dobrze, że na Siwej siedzieli ludzie, więc oczywiście MUSIAŁAM ich wyprzedzić, a jak już ich wyprzedziłam, to wstyd byłoby wracać do Starej Roboty. Jak widać, wstyd jest jedynym motorem mojego pchania się w górę.
No i wypchałam się na Siwy Zwornik, umierając z przerażenia na widok Liliowych Turni, bo myślałam, że szlak na Błyszcz wiedzie ich górną krawędzią. Pożegnałam się już z myślą o szczytach i naprawdę byłam bliska zejścia od razu do doliny, patrzyłam niemal ze łzami w oczach na mocarną sylwetę Bystrej, szeroką jak zad kucającej, rozłożystej baby. Taki to człowiek głupi. Oczywiście, jak wszystkie możliwe góry i pagórki w tej części Europy, Liliowe Turnie od południa są łagodne niczym zielone baranki i ścieżka idzie sobie wesoło przez kosmatą trawę aż do stóp Bystrej, więc odzyskałam rezon i dziarsko pomaszerowałam na Słowację. Na Bystrej znowu mi się przypomniało, że przecież nie ma sensu się tak męczyć z tym plecakiem i pocić i sapać i po cholerę mi te góry. Ale osiągając Bystrą wiedziałam już, że i Błyszcz padnie, a jak oni oboje, to i na Starorobociański wejdę i tym samym osiągnę swój zamierzony cel, więc nieco podniosło mnie to na duchu. Dodatkowym przyspieszeniem był widok ciemnych chmur na horyzoncie.
Starorobociański zrobiłam już biegiem i błyskawicznie zdecydowałam się schodzić w doliny przez Kończysty i potem w dół z Trzydniowiańskiego przez Dolinę Jarząbczą. Na Kończystym spojrzałam w stronę Jarząbczego i z całą mocą dotarło do mnie, że rok temu moja wycieczka właśnie tam powinna się skończyć. Na Kończystym. Chcę wierzyć, że ten zeszłoroczny Jarząbczy Wierch nieźle mnie przeszkolił i na jakiś czas mi to zostanie. Wszystko ma swój cel. Może opiszę też tę zeszłoroczną wycieczkę na Wołowiec, czemu nie.
Przy schronisku na Chochołowskiej rozsiadłam się z herbatą i pomyślałam, że darmowy wrzątek powinien być dostępny wszędzie, nie tylko w górskich schroniskach.
Tak jak zeszłoroczną wycieczkę w Zachodnie, tak i teraz zakończyłam pobyt wizytą u Witkacego na Pęksowym Brzyzku i nawet dałam pięć złotyk na renowację kościółka i cmentarza. Niech spoczywają w ładnym pokoju. Amen. Koniec i bomba, kto nie słuchał, ten trąba i za karę pójdzie na Jarząbczy!
A to ten… Matka Boska Szparkowa. Kapliczka w typie dziuplowym…
EDIT: Błyszcz był kiedyś nazywany Pyszną, bo wznosi się właśnie nad słynną Halą Pyszną…