Przytyłam cztery kilogramy, a to oznacza, że jest mi dobrze. Moja uda napełniły się przyjemnością niczym ciepłym mlekiem. Rano budzę się w pościeli rozgrzanej jak rozsłonecznione siano. Za oknem tego świata widać na różowym tle wschodniego nieba fantastyczną sylwetę renesansowego zamku. Wieczorami wspinam się na czyjeś kolana i zwijam w kłębek, a czyjaś ręka czule głaszcze moje szare futro. Idzie jesień.
Ale kiedy wychodzę – trampki szybko zbiegają w dół po dwa schody na raz – czuję się jakaś sztywna i zastana. Kark zdrętwiał tak bardzo, że pod dotknięciem wydaje się gorący. Kręgosłup zwinął się w rokokowy kształt. Mam nieustanną ochotę wyciągać w górę ramiona i ziewać na potęgę. Przeciągać się tak, by moje stawy grały nerwowe staccato aż do jakiegoś chrupiącego finału. Wszystkie moje funkcje są stępione jak zużyte noże. Kiedy się mnie nagrzewa, moje powieki przymykają się wolno i mięknę. A trzeba ćwiczyć.
Trenować niezniszczalność oczywiście.
To miło być oswajanym, ale nie należy tracić czujności. Zupełnie niespodziewanie dopadł mnie październik i z przerażeniem spostrzegłam, jak światło słoneczne przecieka mi przez palce. W sobotę uniosłam głowę znad poduszki i przestraszyłam się ognistej smugi słońca, znikającej błyskawicznie w rozdziawionej gębie horyzontu. Poczekaj! Unoszę pyszczek, węsząc w powietrzu, takie światło, taka mgła i taka szarość pływająca gdzieś na granicy pola widzenia pobudzają mnie do marzeń. To w takie dni jak te porzuca się dolinę i nie oglądając się za siebie – odchodzi na południe.
Gdzie jest mój las?