Wahałam się do ostatniej chwili, ale ruszyłam w stronę przygody. I wiecie co?
Jak zwykle warto było się odważyć.
Mały Szlak Beskidzki – 137 km dobrej zabawy
Mały Szlak Beskidzki, który dalej będę skracać do „MSB”, liczy 137 km i przechodzi przez pomijane przez Szlak Główny pasma Beskidów: Mały, Makowski i Wyspowy. Nie jest trudny do pokonania z plecakiem, choć z pewnością nie należy go lekceważyć, bo zarówno Beskid Mały, jak i Wyspowy, fundują forsowne podejścia i zejścia nieprzyjemne dla wrażliwych kolan. Za to na rowerze… Za to na rowerze może być dobrym treningiem i raczej nie będziecie się nudzić.
Ten tekst jest pisany z punktu widzenia osoby dopiero zaczynającej swoją przygodę z jeżdżeniem po górach. Jestem zdecydowanie turystką, a nie bikerem enduro i było jasne, że przejazd będzie przede wszystkim bezpieczny i dla przyjemności. Co do tego drugiego, to los nieco zweryfikował oczekiwania, ale wciąż był to udany urlop. 😉
Jechałam na bardzo podstawowym i już nieco wiekowym rowerze górskim, który na początku sezonu przeszedł jakiś tam przegląd i do którego miałam zaufanie. Niestety nie miałam zbyt mocnych hamulców ani działającego amortyzatora, ale to tylko dodawało pikanterii mojemu przejazdowi. Jeśli natomiast nie macie zapędów na zdobycie nagrody Darwina, to polecam rower, który lepiej zniesie korzenie i kamory. Podstawową trudnością w MSB jest fakt, że to szlak pieszy, więc nie liczcie na 100% przejezdność rowerem. Jak napisała Skadi na grani, to raczej przygoda z rowerem, niż jazda bez przerwy.
Żeby sobie już zupełnie nie ułatwiać, wybrałam kierunek ze Straconki do Lubonia. W skrócie: raczej lepiej jechać w drugą stronę, zaoszczędzicie sobie nerwów na 5 stromych podjazdach i ścianach, z których prawdopodobnie lepiej jest rower znosić, niż wnosić do góry. Przewyższenie w obie strony jest podobne, ale chodzi tu jednak o różnice między stokami niektórych szczytów, jak Luboń, Lubogoszcz czy mała, ale upierdliwa Żurawnica.
W kwestii bagażu, jechałam tylko z małym 20-litrowym plecakiem (jeśli zastanawiacie się, jak się tak spakować, zapraszam do tego wpisu). Nie planowałam noclegów na dziko, w schroniskach chciałam wybierać opcję z pościelą, a możliwość zaopatrzenia się w prowiant na szlaku jest na szczęście w miarę często, w postaci sklepów, restuaracji lub właśnie schronisk PTTK.
Mały Szlak Beskidzki dzień 1 – Straconka – Leskowiec – ok. 37 km
Pierwszą lekcję odebrałam jeszcze w Krakowie, ścierając się z opryskliwym konduktorem w obrzydliwym i rozklekotanym pociągu, który miał mnie zawieźć do Katowic. Od 3 w nocy do prawie 6 rano – bo przecież pociąg oczywiście miał opóźnienie – marzłam w przedziale bagażowym, bo okna nie dało się zamknąć, a noce w sierpniu już nie rozpieszczają. Przesiadka do Bielska była o wiele sprawniejsza, a wygodne i nowoczesne pociągi Kolei Śląskich odjeżdżają co godzinę. Jeszcze w Bielsku wysiadłam na Głównej, zamiast na bliższej szlakowi stacji Bielsko-Biała Leszczyny, ale ostatecznie około 8:00 rano zameldowałam się pod początkową kropką szlaku w dzielnicy Straconka. (Jeśli wasz pociąg zatrzymuje się tylko na stacji Bielsko-Biała Główna, to czeka was około 25 min pedałowania do początku MSB).
Już na początku czeka was stromy asfaltowy podjazd, wkrótce przechodzący w leśną ścieżkę wspinającą się po zboczu na Gaiki. Kiedy ścieżka zamieni się w szerszą drogę, po lewej stronie otworzy wam się widok na Bielsko i napotkacie wkrótce niewielką drewnianą ambonkę, która świetnie nadaje się do kontemplacji panoramy. Podobno tam gdzieś też zaczynają się trasy enduro Druid i Roxy, ale mnie o to nie pytajcie, bo nie mam i na razie nie chcę mieć nic wspólnego z enduro! (Dopisek z 2022: Długo to nie potrwało!)
Szlak wyprowadzi was pod krzyż na Chrobaczej Łące. Tuż obok znajduje się prywatne schronisko o tej samej nazwie (trzeba odbić w dół żółtym szlakiem, ale zobaczycie je między drzewami). Dotarłam tam po około 2 godzinach, co jest czasem porównywalnym z tempem pieszego i jak miało się okazać podczas całej wycieczki, moja kondycja i umiejętności raczej nie pozwalały na znaczne wyprzedzanie pieszych czasów. Ponieważ jak zawsze byłam sama, a doświadczenia w górach z rowerem nie mam, to czekało mnie nie tylko sporo wypychów, ale też sprowadzania roweru w trudniejszych miejscach, czego nie żałuję, bo do celu dotarłam szczęśliwie bez najmniejszego wypadku.
W schronisku zgarnęłam pepsi i kawę. Gospodarz, widząc mój strój, spytał, dokąd jadę, a ja szczerze, choć nieśmiało przyznałam, że mam w planie przejechać cały Mały Szlak Beskidzki. Podekscytowany gospodarz zaraz wykrzyczał to do wszystkich gości, więc już około 10 rano dnia pierwszego przejazd stał się oficjalny. Chwilę po tym podszedł do mnie wysoki chłopak mówiąc, że słyszał właśnie o moim planie, i że sam idzie MSB pieszo w tym samym kierunku. Miał nocować tego samego dnia na Leskowcu.
Zjazd z Chrobaczej jest długi i miejscami dla mnie nie był przejezdny, jednak muszę napisać, że dzielnie zjeżdżałam o wiele trudniejsze odcinki, niż normalnie robię to na przykład w Lasku Wolskim. Motywacja długodystansowa była zupełnie inna! Z drugiej strony, szybko zrozumiałam, dlaczego strój MTB to dłuższe spodenki – chyba nigdy w życiu nie czułam się tak naga, jak wtedy, zjeżdżając pośród sporych, ostrych kamorów w moich krótkich cieniutkich szortach do biegania. Wtedy też postanowiłam, że do nowego roweru górskiego na pewno dokupię od razu ochraniacze!
Nareszcie zjazd się kończy i wyprowadza nas na zaporę w Porąbce. Chwilę spędzam fotografując malowniczy zbiornik, i jeszcze nie spodziewając się niczego złego, ruszam na podjazd pod górę Żar. Nie wiem czemu, ale byłam śmiertelnie poważnie przekonana, że czeka mnie podjazd asfaltowy, pewnie dlatego, że jako dzieciak jechałam z rodzicami na Żar samochodem… Niespodzianka: podjazd pod Żar to mocno kamienista, a przede wszystkim bardzo stroma ścieżka w lesie. Nawet z plecakiem byłoby to doświadczenie nieprzyjemne, a dodatkowa konieczność pchania ciężkiego Kellysa, który razem z dwoma bidonami ważył około 18 kg, sprawiła, że to nie było coś, co chciałabym powtórzyć. Na tym wypychu spotkałam już pierwszych rowerzystów – na przykład typa na rowerze trekkingowym na semislickach, próbującego zjeżdżać w dół metodą na samobójcę (czyli z nogami szorującymi po ziemi) oraz innego, który dogonił mnie w połowie drogi. Zapytał, dokąd jadę, i gdy usłyszał o planie przejechania całego MSB, to aż westchnął, bo sam się nosił z takim zamiarem i ciągle brakowało czasu, więc mi zazdrościł, że ja to już realizuję. W ogóle w Beskdzie Małym napotkacie sporo rowerów, od szos po enduro.
Wypych zajmie wam około 50 minut, zależnie od siły waszych ramion (moje są cholernie wątłe). Na szczycie jest mocno tłoczno, ale restauracje i foodtrucki przynajmniej zapewnią wam dostęp do posiłku i napitku. Wyruszyłam 15 sierpnia, w wielki upał, więc trochę obawiałam się, że pierwszego dnia będę miała problem z dodatkowym zaopatrzeniem – pić mi się chciało straszliwie w czasie całej trasy. Na szczęście Chrobacza Łąka, stacja kolejki na Żarze, potem ewentualnie hotel na Przełęczy Kocierskiej mogą was poratować nawet w święto państwowe.
Szlak ze szczytu leci dalej w kierunku Kiczery – nie wiedziałam, że szlak wiedzie wzdłuż ogrodzenia zbiornika i zjechałam nieco w dół asfaltem – możecie to zrobić, bo szlak w końcu tam dotrze, ale uważajcie na odbicie w lewo. Szlak zaprowadzi was na Kiczerę, z której świetnie widać zbiornik na szczycie góry Żar – i ja zatrzymałam się tam na chwilę na podziwianie. Gdy podjeżdżałam, rowerzysta fotografujący widok wykrzyknął na mój, nomen omen, widok: „Nareszcie kobieta na rowerze! Jeszcze żadnej nie spotkałem, a jeżdżę od 4 lipca”. Choć mój kolega, rowerzysta enduro, skomentował tę anegdotę złośliwie, że facet chyba musiał jeździć kanałami, to faktem jest, że jakoś te dziewczyny na rower w Beskidzie Małym czy Wyspowym nie pchają się, a już na pewno nie pchają się solo. Odpowiedziałam facetowi, że lubię być jedyna.
Z Kiczery szlak w naturalnym dla Beskidu Małego trybie góra-dół, góra-dół będzie was prowadził na Przełęcz Kocierską. Parę dni wcześniej jechał tutaj Tour de Pologne, ja zmyłam się szybko, bo przełęcz jest zatłoczona samochodami. Dalej wjedziecie w dość ciekawy odcinek wiodący na Kocierz, a potem na Potrójną i do rezerwatu Madohora. Za przełęczą będzie trochę naturalnych singletracków, oczywiście podjazdy i wypychy i różne takie przyjemności. Aż do samego Leskowca będziecie na zmianę jechać i prowadzić – duże głazy, a czasem i drobniejszy żużel mnie skutecznie odstraszały od siedzenia w siodle. Czułam też już spore zmęczenie (niestety z ekscytacji spałam tylko godzinę…) i wolałam częściej zsiadać, gdy koordynacja ruchowa nieco już zawodziła. W nagrodę czeka was jeszcze widok ze szczytu Leskowca i ewentualnie coś pysznego w całkiem sympatycznym schronisku PTTK. Mimo długiego weekendu, spałam tam sama w pokoju, a oprócz mnie nocowali w całym obieckie chyba tylko dwaj faceci. Dwie godziny po mnie do schroniska na posiłek dotarł mój kolega z MSB, Przemek (o imię spytam go dopiero ostatniego dnia!) i to on potem powie mi, że większa impreza odbywała się tego wieczoru w wiacie na Leskowcu 🙂 Jest noc spadających gwiazd, ale i pełnia, więc robię tylko krótki spacer na łąkę koło schroniska i wracam, nie upolowawszy żadnej gwiazdki.
Mały Szlak Beskidzki dzień 2 – Leskowiec – Myślenice – ok. 52 km
Drugi dzień zaczyna się od małego fakapu, bo Kellys nocował zamknięty w komórce, a klucz do komórki zjechał na dół samochodem z gospodarzem schroniska… Miałam wyruszyć o 7:00, bo tego dnia zapowiadali burze na wieczór i wolałam mieć więcej czasu. Klucz wraca przed 8:00 i mogę jechać, a czekając na gospodarza przynajmniej zjadam śniadanie.
Zjazd z Leskowca idzie całkiem sprawnie, nawet takim fajtłapom jak ja. Po drodze rozglądam się za Przemkiem, ale go nie mijam – jakie jest moje zdziwienie, gdy widzę go w Krzeczowie, kiedy akurat żuję pączką z czekoladą. Dogoniłam go chwilę później na podjeździe i spytałam, jak to możliwe, że pojawił się w Krzeczowie jakiś kwadrans po mnie, skoro go nigdzie nie spotkałam, ale wyjaśnił, że zszedł wcześniej – tylko minęłam go pod Lewiatanem paręset metrów temu, nie zauważywszy. Zostawiam go na chwilę, ale zaraz zaczyna się ściana z wypychem, więc Przemek szybko mnie wyprzedza sadząc wielkie kroki, a ja mozolnie pcham Kellysa do góry. I kiedy mam już powoli naprawdę dość, objawia się pierwsza poważna przeszkoda i niespodzianka na szlaku. Ostatnie kilkanaście metrów podejścia na Żurawnicę (727 m n.p.m.) to pionowa ścianka z ziemi i kamorów, z niewielkimi jedynie naturalnymi „stopniami”. Myślałam, że ktoś sobie ze mnie żartuje. Na taką ściankę nie da się pchać, trzeba wnieść rower. I tutaj przewagę, niestety, będą mieli panowie oraz te panie, które dadzą radę włożyć sobie sprzęt na ramiona – ja do nich nie należę, więc by nie uszkodzić siebie, musiałam dbać o kontakt roweru z podłożem i przestawiać go o malutkie odcinki. Mniej więcej w połowie takiego wciągania – nigdy chyba wcześniej nie musiałam tego robić tak długo i tak wysoko – pomyślałam sobie, co zrobię, jeśli przede mną jest jeszcze jakaś gorsza ścianka, której nie dam rady pokonać? I będę musiała zawrócić? Uwaga, spoiler: były gorsze.
Ściana nie jest wysoka – to tylko kilkanaście metrów, więc manewry z wyniesieniem zajęły mi pewnie około kwadransa. Ze szczytu początkowo będziecie zjeżdżać wąską i kamienistą granią (tak, granią), więc uważajcie – potem szlak zamieni się w zwykłą leśną ścieżkę. Dalej jest przełęcz Carchel z kapliczką, niezwykle urocze miejsce. Przemka dogoniłam za kolejnym leśnym podjazdem (niegroźnym), na początku zjazdu z Gołuszkowej Góry – na mój widok powiedział tylko poważnie: „Nie wiem, jak tam weszłaś.” Mówiąc szczerze, sama tego nie wiedziałam i wciąż jeszcze byłam w lekkim szoku. Pogadaliśmy chwilę, poplotkowaliśmy o Łukaszu Superganie i oddzieliłam się, mając przed sobą przyjemny długi zjazd do Zembrzyc (są chwilami trudniejsze odcinki leśne, więc dostosujcie do umiejętności). Tego dnia Przemek już nie mógł mnie dogonić, bo od Żurawnicy zaczął się odcinek bardzo przyjemny rowerowo.
Od Zembrzyc (okazja do uzupełnienia zapasów, a nawet kawiarnia-cukiernia na rynku) znałam szlak az do Palczy, bo szłam nim kiedyś w zimie, i bardzo się cieszyłam na przejechanie tego fragmentu rowerem – głównie dlatego, że wiedziałam, że będzie super łatwo. Z Zembrzyc czeka was długi asfaltowy podjazd z tylko maleńką końcówką terenową, ale potem możecie się szykować na wręcz za szybki przelot przez Pasmo Chełmu – aż szkoda tam tak gnać! Jednak jest łatwo i prędkość sama wchodzi. Dla wyrównania, popas urządziłam na pięknej widokowej łące. Zaraz potem spotkałam biegacza, z którym podróżowałam przez jakiś czas – początkowo myślałam, że łatwo go wyprzedzę, ale od mojej widokowej łąki zaczęły się wielkie kałuże i zniszczenia szlaku, które mnie zatrzymywały i wymagały większej uwagi, natomiast dla biegacza nie stanowiły przeszkody. Poruszaliśmy się razem z przerwami, sympatycznie rozmawiając, aż do Babicy Zachodniej, bo biegacz planował dalej odbić na szlak niebieski na Koskową Górę, ja zaś miałam prostą drogę czerwonym do Myślenic. Odcinek od Palczy przez Babicę tez jest niemal w większości przejezdny pod względem nachylenia terenu, przygotujcie się natomiast na spore zniszczenia sprzętem leśnym i quadami. Dodatkowo przed dlugim weekendem, który wybrałam na przejazd szlaku, przeszła przez południową Polskę seria burz i ulewnych deszczy, więc bajora na szlaku były gigantyczne. Ale burze nie naruszyłyby nawierzchni tak, jak opony ciężkich pojazdów – przez to odcinki, które byłyby w normalnych warunkach superprzyjemnym i łatwym zjazdem, po ubiciu przez traktory i ciągniki stawały się wielkim gliniastym lepcem, do którego ja i Kellys przyklejaliśmy się jak muchy. Nie ma tu trudności, ale jest spora frustracja, pogłębiona jeszcze wszechobecnymi śmieciami, które cierpliwie podnosiłam i pakowałam do plecaka.
Po drodze do Myślenic miniecie kapliczkę świętego Huberta (ławeczki wygodne na popas), a potem obstawioną ławkami kaplicę świętego Mikołaja. Kiedy dojedziecie do krzyża z widokiem na Myślenice, to wiedzcie, że właśnie zaczyna się piękny, wąski singielek zjazdowy, który doprowadzi was aż do pierwszych zabudowań – przyjemne pożegnanie ze szlakiem przed wjazdem do Myślenic. Szlak przebiega przez sam rynek miasta, gdzie znajdziecie masę sklepów, barów i cukierni. Tutaj zakończyłam swój dzień drugi, zdążywszy tuż przed burzą, którą oglądałam, już wykąpana, z okien hotelowej restauracji. Tutaj uwaga dotycząca noclegu: wiem, że jechałam w długi weekend sierpniowy i nie zabukowałam noclegów odpowiednio wcześniej, ale jednak wydaje mi się, że w Beskidzie Makowskim nie znajdziecie zbyt wielkiego wyboru pensjonatów czy agroturystyki. Osobiście nie przepadam za schroniskiem na Kudłaczach, więc nie chciałam tam nocować, natomiast gdyby nie burza, realne byłoby wypchanie jeszcze roweru na Kudłacze tuż przed lub tuż po zmroku.
Mały Szlak Beskidzki dzień 3 – Myślenice – Mszana Dolna – 40 km
Następnego dnia wyruszam około 8:00 z hotelu. Całą noc krążyły burze i ulewy, więc wiem, że czeka mnie tego dnia sporo maseczek błotnych. Zostawiłam sobie też na trzeci dzień wypych pod góry Uklejna i Działek, żeby ruszyć do boju ze świeżymi siłami – jeśli planujecie dojechac do Kudłaczy tego samego dnia, to końcówka może być ciężka… Natomiast ja, posilona śniadaniem i świadoma, co mnie czeka (znowu ten fragment szlaku znałam z zimowych wędrówek), cierpliwie wyprowadzałam Kellysa przez rezerwat przyrody Zamczysko nad Rabą i dalej do góry. Nocne opady zamieniły szlak w strumień wody, a potem błota, natomiast pięknie prześwietlające między drzewami promienie słońca oraz malownicze mgiełki nieco osładzały mi ten wysiłek. Wypych potrwa około 45 minut, potem szlak będzie mniej lub bardziej przejezdny i podjezdny. Po drodze do schroniska minęło mnie dwóch rowerzystów enduro, którzy jakoś sprytnie podjechali pod Kudłacze omijając czerwony szlak i kiedy w końcu wprowadziłam rower pod schronisko, zdziwili się, że wypych czerwonym wcale nie trwa aż tak długo…
W schronisku zgarniam tylko zestaw kola + kawa i po chwili ruszam dalej. Co prawda wydawało mi się, że szlak do Lubomira będzie mniej podjazdowy, jednak mimo wysiłku nawierzchnia pozwala na całkiem sprawne poruszanie się. Po około godzinie docieram do obserwatorium astronomicznego i od razu ruszam w kierunku zjazdu. Zjazd jest stromy, ale do pokonania, a w pewnym momencie otworzy się wspaniały widok na Lubogoszcz oraz Luboń Wielki z charakterystycznym masztem, czyli metę waszej wycieczki.
Od Przełęczy Jaworzyce zacznie się bardziej dziki odcinek szlaku przez Węglówkę aż do Kasiny. Niby spotykałam tam jeszcze turystów, natomiast sam szlak był dość mocno zdewastowany przez zawalone drzewa, których raczej od dawna nikt nie planował usuwać. Czeka was także kilka mocniejszych podjazdów. Wierzbanowska Góra, oznaczona dumnie drukowaną kartką oprawioną w foliową koszulkę, trochę dała mi popalić ze względu na konieczność przenoszenia Kellysa nad pniami. Jeśli ktoś by mnie zapytał, na co trzeba być gotowym podróżując solo, zwłaszcza solo jako kobieta, powiedziałabym, że na niespodziewany widok trzech młodych mężczyzn na szczycie góry w środku lasu, z zapałem studiujących GRZYBA. I nie spanikować.
Ponieważ tego dnia planowałam jeszcze zdobyć drugą z wysp na literę „L”, czyli oprócz Lubomira także Lubogoszcz, odcinek między Przełęczą a Kasiną bardzo mi się dłużył i bałam się, czy zdążę wyrobić się z moim planem. Kiedy o 15:00 dojechałam w końcu pod Bike Park Kasina, dopiero odetchnęłam z ulgą. Obejrzałam z zaciekawianiem parowóz retro, który tu właśnie zatrzymuje się na stacji końcowej (a startuje z Chabówki), nieco tylko rozczarowana, że w okolicy nie ma sklepu, szybko ruszyłam dalej do boju. Szlak z Kasiny na Lubogoszcz znowu znałam – i wiedziałam, co mnie czeka. (Gdybyście potrzebowali sklepu, to na skrzyżowaniu, gdzie szlak będzie was prowadził w lewo w drogę krajową 28, wy możecie pójść w prawo w stronę centrum Kasiny. Jeżeli podążycie szlakiem, sklepu nie będzie aż do Mszany Dolnej.)
Psychicznie przygotowywałam się do starcia z Lubogoszczą już od dawna, ale widać nie zrobiłam tego porządnie… Szlak znałam z zimowej wędrówki i poza tym, że był stosunkowo długi, zwłaszcza gdy maszerowało się w śniegu, to nie wspominam go traumatycznie. Po letnim wejściu z rowerem traumę mam. Zaczyna się niewinnie, bo z drogi nr 28 odbijacie w prawo przy krzyżu do góry (wypatrujcie kapliczki i tablicy „Szlaki papieskie”). Najpierw to po prostu podjazd drogą leśną, która dopiero za szlabanem zaczyna ostro świrować. Podejście jest strome, a na domiar złego coś tam się wydarzyło: trudno mi stwierdzić, czy to naturalna dewastacja, czy celowe próby poszerzenia szlaku, w każdym razie na dzień 17 sierpnia 2019 szlak stanowił stromą rynnę pełną żwiru, kamorów i gliny, która nawet do pchania nadawała się bardzo kiepsko. W dodatku oznaczenia szlaku są dość rzadkie, a odnóg ścieżek całkiem sporo, więc trzeba być bardzo uważnym, by nie podążyć w złym kierunku. Być może wiatr powalił drzewa z wymalowanymi znakami? W każdym razie nachylenie, trudna nawierzchnia, w której grzęzłam i niepewność, czy nie marnuję sił na wypych w złym kierunku, to razem stanowiło upiorny koktajl, który z każdym krokiem podkopywał moje morale. Będziecie musieli się tak męczyć około godzinę ze stromizną, kamorami i brakiem zasięgu. I w momencie, kiedy byłam już naprawdę wymęczona i zrozpaczona, nad moją głową z oślepiającego blasku wynurzył się… rowerzysta z sakwami, który ostrożnie zaczął sprowadzać rower ze szczytu Lubogoszczy! A ja wtedy zaczęłam się śmiać. Niemal zawsze podróżuję solo, ale wiem dobrze, że czasem rozmowa z partnerem czy nawet z napotkanym wędrowcem pozwala wyjść z ciasnej klatki swojej przemęczonej czy przestraszonej głowy. Zatrzymałam się i poczekałam, aż rowerzysta do mnie dotrze i przez parę minut wymienialiśmy wrażenia z drogi. To spotkanie sporo mnie pokrzepiło i na sam szczyt wypchałam rower z większą werwą, chociaż pod znakiem z nazwą szczytu myślałam, że wyzionę ducha. Przez jakieś kolejne 45 minut byłam przekonana, że dokonałam wielkiego czynu sportowego.
W nagrodę za mękę wypychu na Lubogoszcz od strony Kasiny dostajecie trochę łatwej ścieżki i zjazdów, za jakiś czas jednak szlak mocno się nachyli, a do gry wrócą znowu powalone drzewa. Ostatni fragment lasu przed widokowym zjazdem między zabudowania Mszany był absolutnie zawalony połamanymi pniami i gałęziami, więc prowadzenie roweru w dół też było mocno utrudnione. I na tym odcinku, który groził nie tylko połamaniem nóg, ale chyba mocniej wydłubaniem oka – spomiędzy gałezi wynurzyli się tata z małym synem. Była osiemnasta, ale w lesie powoli robiło się już mrocznie. Ta dwójka szła ostrożnie, trzymając się za ręce, rozmawiając sobie spokojnie i pogodnie, bardzo cierpliwie stawiając kroki i zdobywając kolejne metry przewyższenia. Za nimi pojawiła się mama z ogromnym plecakiem, która zapytała mnie, czy daleko jeszcze do szczytu – nie chcąc skłamać, niepewnie pokiwałam głową. I wtedy mama wyjęła z kieszeni mały kalendarzyk ze zdjęciem syna i opowiedziała mi o Miłoszu, sześciolatku, który przyszedł na świat jako wcześniak i wymaga stałej opieki i rehabilitacji. Mimo to ta dzielna rodzina nie poddaje się, a tego dnia kończyli swój pierwszy dzień wędrówki Małym Szlakiem Beskidzkim, który mimo problemów Miłosza postanowili pokonać w całości. Kiedy piszę te słowa już wiem, że udało im się dotrzeć do Straconki, a Miłosz otrzymał odznakę jako najmłodszy wędrowiec, który przeszedł te 137 kilometrów Beskidu w jednym podejściu. To spotkanie bardzo mnie porusza i kiedy chowam kalendarzyk do kieszeni kurtki już doskonale wiem, że mój wypych na Lubogoszcz nic nie znaczy. W tym lesie jest o wiele twardszy gość niż ja. Wieczorem na zbiórkę na rehablitację Miłosza wpłacam 137 zł, czyli dokładnie tyle, ile kilometrów liczy MSB.
W Mszanie podjeżdżam pod resturację Perła Galerii i robię szybkie zakupy w Tesco. Restauracja jest popularnym miejscem i zajmuję jeden z ostatnich stolików (jeszcze ze świadomością, że jestem najbrudniejszym gościem na sali). Marzę o obiedzie i poświęcam na niego kilkadziesiąt minut, mimo że czeka mnie jeszcze powrót do Kasiny – to tam mam nocleg. Przemiła kelnerka szybciutko przynosi zamówienie i jeśli planujecie popas w Mszanie, uderzajcie tam bez wahania, chociaż lokalizacja na dworcu autobusowym może być z początku mylnie zniechęcająca. Potem pedałuję jeszcze 7 km w górę do Kasiny, Google wyprowadza mnie o zmroku w szczere pole, gdzie pasie się masa zdziwionych moją obecnością saren, które wcale nie chcą przede mną uciekać, cisnę nieoświetloną drogą 28 w przeciwnym kierunku, niż parę godzin wcześniej, jestem świadkiem awantury pod remizą i w końcu w kompletnych ciemnościach docieram pod mój pensjonat na samym końcu wsi. Rano okaże się, że z okien mam widok na… Lubogoszcz. Czy naprawdę nie mogłam dostać pokoju po drugiej stronie domu?!
Mały Szlak Beskidzki dzień 4 – Mszana Dolna – Lubioń Wielki – 9 km
Ostatniego dnia czeka mnie całkiem krótki odcinek do mety. Zupełnie wykonalne byłoby zrobienie go dnia poprzedniego, o ile planowałabym nocleg w schronisku na Luboniu – ja jednak wolałam uniknąć przekonania się na własnej skórze, jak nocuje się w najgorszym schronisku w Polsce A.D. 2019 (niestety). Więc wyspana i w pełni sił zjechałam 7 km do Mszany i ruszyłam na kolejny znany mi już z zimy odcinek MSB. I ponownie, choć dokładnie wiedziałam, co mnie czeka, zaskoczyło mnie jak diametralnie różny był ten szlak w lecie z rowerem. Zaczynacie w centrum Mszany na wspomnianym wyżej dworcu autobusowym i kierujecie się ulicą Starowiejską za czerwonymi znakami w stronę ul. Słowackiego, a dalej chwilę wzdłuż drogi nr 968. Następnie skręt w lewo w drogę nr 28 i aż do mostu na Rabie, czyli pierwszego skrętu w prawo. Przejeżdżacie przez rzekę i wypatrujecie odbicia szlaku w lewo.
Między domami kierujecie się powoli w górę (uważajcie na znaki, bo kolejne lekkie odbicie szlaku w prawo może być słabiej widoczne). Kawałek dalej po lewej otworzy wam się całkiem niezły widok na Beskid Wyspowy – znajdziecie tam niewielką wiatkę z ławeczką w miejscu oznaczonym jako Złote Wierchy. Dalej zjazd przez łąkę w stronę asfaltowej drogi, która wyprowadzi was na przełęcz Glisne. Podjazd jest stromy i dość długi, ale wykonalny i satysfakcjonujący. Jeszcze przed samą przełęczą zobaczycie po lewej stronie Luboń, a po prawej będziecie mieć masyw Szczebla, na który z przełęczy wiedzie szlak zielony. Przełęcz jest popularnym miejscem startowym wycieczek dla zmotoryzowanych, więc kiedy tam dotarłam, powitał mnie sznur samochodów. Podejście na Luboń Wielki z tego miejsca jest jednym chyba z najtrudniejszych w Beskidzie Wyspowym. Krótkie, bo trwa około godziny, jednak nawet pieszym wędrowcom może sprawić problem. I niby pamiętałam o tym, a jednak kiedy zameldowałam się z Kellysem na granicy lasu, stromizna tej ściany wydawała mi się wręcz niewiarygodna. Mozolnie zaczęłam krok po kroku przestawiać rower o kilka centymetrów wyżej. Odcinki pionowe są przeplatane tymi po prostu cholernie stromymi, jednak od momentu wejścia w las aż na sam szczyt Lubonia nie da się wjechać. Dlatego kierunek odwrotny, z Lubonia na Straconkę, uważam za sensowniejszy – po prostu jakoś pokonacie tę ścianę, sprowadzając rower w dół, a dla zdesperowanych zawsze pozostaje opcja zrzucenia go w tę czeluść i zebrania u stóp ściany. Żartuję, szanujemy rowery.
Mnie natomiast czekało wynoszenie tego niewiarygodnie ciężkiego smoka na własnych ramionach aż na szczyt. I powiem wam szczerze, że choć odliczałam już setki metrów do mety i wiedziałam, że zaraz będzie koniec, to ta końcówka na Luboń była raczej smutna. Nikt nie będzie przecież podziwiał godzinnego zaciskania zębów i znaczenia każdego metra szlaku szklanką własnego potu i na cholerę mi świadomość, że raczej mało której babie chciałoby się to robić, a zwłaszcza zupełnie bez sensu było to robić ze sprzętem klasy Kellysa na plecach. Nikt nie wręcza medali za przejechanie MSB na grabiach. Mieląc w zębach te ponure wnioski i sapiąc tak, jakby moja ostatnia godzina wybiła, pojawiłam się cała mokra na szczycie Lubonia, pod całkiem zatłoczonym schroniskiem. I wtedy los zakpił ze mnie ostatecznie, bo z prawej dobiegło mnie wesołe: „Cześć!”
Był to Przemek, który wyprzedził mnie o jakieś 45 minut. Zaczęłam się śmiać, wygrażać pięścią i krzyczeć, że już godzinę temu straciłam wiarę w to, co robię, a teraz, skoro mnie wyprzedził, mój wyczyn jest już zupełnie bez sensu i należało zostać w domu! Przemek też zdrowo się śmiał i wyjaśnił, że spodziewał się, że mnie wyprzedzi, bo przez 3 dni szedł po śladach opon mojego roweru, a dzisiaj zauważył, że nigdzie nie ma tropów Kellysa. I dodał, że zapewne za długo dziś spałam. Sam nocował w namiocie na szczycie Lubogoszczy, z Miłoszem i jego rodzicami, którzy zdradzili mu, że spotkali mnie na podejściu. Spędziliśmy jeszcze trochę czasu wymieniając wrażenia, zrobiliśmy sobie wspólne pamiątkowe zdjęcia i Przemek zapytał, jak wracam. Kiedy usłyszał, że wcale jeszcze nie wracam, bo z Lubonia jadę w Gorce na Turbacz, złapał się za głowę, przybił mi żółwia i śmiejąc się zaczął schodzić. A ja zostałam, trochę kontemplować ten sukces, a w głównej mierze odpoczywać po tej upiornej godzinie spędzonej na ostatnim podejściu.
I tak o godzinie 11:00 czwartego dnia skończyłam projekt Mały Szlak Beskidzki na rowerze. Z Lubonia pełnego rajderów enduro śmiejąc się jak wariatka zjechałam na tych moich grabiach do Rabki, a z Rabki ruszyłam czerwonym szlakiem na Turbacz, który był moim rowerowym marzeniem chyba w większym stopniu niż Mały Szlak Beskidzki. Po Beskidzie Wyspowym Gorce wydały mi się łatwe i przyjemne jak wciągnięcie trzech kawałków tortu czekoladowego na jedno posiedzenie, zapomniałam o Luboniowej traumie i rozkoszowałam się doskonałą widocznością na Tatry. Mogłabym jeszcze pisać o tym, jak siedziałam przed schroniskiem na Turbaczu, chrupiąc ogórki, postawiwszy Kellysa dumnie na samym środku wśród samych drogich limuzyn enduro, bo tylko opona Kellysa była na tyle wąziutka, by mieściła się w prymitywny stojaczek typu wyrwikółko, i jak sobie myślałam, że nie ma sensu mieć kompleksów. Ale to już zupełnie inna historia. Co to by był za wyczyn przejechać MSB na fullu? A spróbujcie na grabiach. Ale nie mówcie nikomu, że was na to namówiłam.
Koniec i bomba, kto przeczytał – niech jedzie! Beskid na rowerze przyprawiony porządną dawką zdrowego rozsądku będzie fajną przygodą. Dziś kolega napisał mi, że na Luboniu spotkał kolejną rowerzystkę, która właśnie dzisiaj wyruszała na Mały Szlak Beskidzki do Myślenic. Wy też jeździjcie, bo jak mawia starosłowiańskie przysłowie, szczęścia nie da się kupić, ale możesz kupić rower, a wtedy dopiero zacznie się wesoła zabawa.
Cześć. Gratuluję, tak relacji, jak i eskapady. U mnie dopiero dojrzewa ten projekt, choć raczej w kierunku do domu, czyli przeciwnym niźli Ty. Pozdrawiam.
I to jest bardzo dobry kierunek! Polecam, szlak da się zrobić w 1 długi weekend, więc nie trzeba specjalnie poświęcać na niego urlopu, a naprawdę można doświadczyć piękna spokojniejszej części Beskidów. Dzięki i trzymam kciuki za Ciebie!
Hejka. U mnie jest problem tak, że nie mam z kim jeździć na takie wypady. Wiecznie jakieś problemy aby się umówić na tripa. Szkoda gadać. Samemu zaś mi się dupska ruszyć nie chce na wojaże, wszak w Bielsku mieszkam, więc jeździć mam gdzie 😉 No, ale planuję w tej kwestii się poprawić w 2020, życie ucieka.
P.S. Na stravie widziałem, że lechnicę zaliczyłaś – fajny wypad jest ze Szczawnicy przełomem Dunajca, na Single (poza Gvizdem, bo ten nie dla Ciebie, reszta mocno turystyczna, spokojnie dasz rady, a widoki przednie), a powrót górami. Fajny wypad. Dwa razy już robiłem. https://www.strava.com/activities/1784018160
P.S.2 Polecam kanał endurofina na YT. enduro w czystej postaci. Ostatnie filmy są świetnie zrealizowane.
Pozdrawiam 🙂
Mam identyczny problem, kiedy jeżdżę sam to miotam się w tę i z powrotem po tych samych szlakach. Jakbyś miał ochotę (i autorka bloga również), to chętnie przyjadę pokręcić w rodzinne strony. Pochodzę z Katowic, mieszkam w Poznaniu i tutaj masz albo szosowych świrów, albo downhillowców, którzy robią backflipy. Mam teraz urlop i chętnie bym się wybrał na tripa. p.glowacki89@gmail.com
Dzięki! Rzucę okiem na endurofinę. Do Lechnicy przyjechałam górami i to był głupi pomysł, bo było już późno i starczyło czasu i motywacji na tylko jeden zjazd Spicą. Ale na Griftof wracam ko-niecz-nie, bo ta miejscówka podbiła moje serce totalnie jeszcze jak ją oglądałam na zdjęciach, no i jest pustawa, więc to totalnie w moim stylu 🙂 No w BB to jest gdzie pohulać, to prawda, zazdroszczę 🙂
Gratulacje przejechania MSB! 😀
Tak się składa, że MSB pokonywawaliśmy prawie w tym samym czasie, prawie bo ja zacząłem 14 sierpnia (do 17.08), Ty 15, więc byliśmy nawet w tych samych miejscach, tyle że ja rano Ty wieczorem, a nawet podobne etapy. Oczywiście ja MSB pokonywałem pieszo, bo rower lubię, ale nie lubię jeździć po górach 😛 Spotykaliśmy tych samych ludzi np. Miłosza z rodzicami spotkałem na Przełęczy Glisne. Szkoda, że nie udało się spotkać, żałuję też, że nie poszedłem na Turbacz z Rabki następnego dnia po skończonym MSB, bo może tam bym Cię spotkał? 😀
Wędrówka MSB bardzo mi się podobała, to przede wszystkim widoki, ale było sporo trudnych, kamienistych, ostrych podejść, więc z rowerem to niezły wyczyn!
Moje relacje z przejścia znajdziesz tutaj:http://www.goryopawskie.eu/search/label/Ma%C5%82y%20Szlak%20Beskidzki?m=0
Pozdrawiam – deeejvidd z Instagramu 😀
No co Ty mówisz! Ale zbieg okoliczności 🙂 W sumie nic dziwnego, to była trasa idealna na taki długi weekend. Ale czad 🙂 Zaraz lecę czytać Twoją relację!
Tak, też się zdziwiłem gdy trafiłem na Twój blog a tsm realcja z MSB z tą samą datą 😉
O awidzę że już czytałaś u mnie, bo zostawiłaś ślad.
Pozdrawiam
Witam, Ci to robili szlak MSB na rowerze, to mam pytanie czy da się go zrobić w 24h? Planuje MSB na rowerze zrobić w 24h i liczę że jest to do ogarnięcia. Ostatnio zrobiłem 47km na Skrzyczne, Malinowska, Salmopol, Kotarz, Szczyrk i zrobiłem 43km w niecałe 4h, trasa była na pewno troszkę łatwiejsza, ale liczę że uda mi się to zrobić. Pozdrawiam
Hej, bardzo fajne pytanie. Teoretycznie 137 km/6000m up powinno być do upchnięcia w 24 h dla bardzo mocnej osoby, ale sama nie znam takiego przejazdu. Wrzucę to pytanie na mój Instagram 🙂
Część. Nie wiem czy 24h jest realne ale sam planuje zrobić MSB w 2 dni w połowie lub pod koniec sierpnia 2024. Zależy od pogody. Choćbym jak się starał to więcej nie wygospodaruje 😀 Trasa z Lubonia wydaje się być o wiele łatwiejsza. Szczególnie, że można tam wcześniej wyjechać, zanocować i wyruszyć o 6 rano. Wtedy te min 60 km wydaje się być w moim przypadku realne.
Trzymam kciuki zatem! 😀
No i cóż.. Prawie się udało 😀 Niestety ale problemy zdrowotne i totalne zmęczenie dały o sobie znać pod koniec pierwszego dnia i musiałem przerwać po 80 km.. No cóż 😉 Na wiosnę znów spróbuję;)
I taki właśnie jest sport! Czasem długo się przygotowujemy, a w dniu startu po prostu zdrowie nie pyknie i nie da się nic z tym zrobić… Tylko pokornie przyjąć i próbować dalej. Trzymam kciuki za próbę wiosenną w takim razie :))