Nie wierzę w boga ani w inne bajki (bo z dwojga złego krasnoludki byłyby bardziej ekscytujące), ale zdarzają się przykre sytuacje, gdy z grzeczności wobec gospodarza muszę zaprowadzić swój ultragrzeszny organizm do przybytku ducha ściętego. Jest mi to zupełnie obojętne, postać mogę, podumam nad istotą wszechrzeczy w ludzkiej ciżbie. Na szczęście P. była na tyle subtelna, że zaplanowała nam pobyt na ławce przed wejściem, w ciepłopomarańczowych promieniach beskidzkiego słońca. Tłumy pobożne mruczały monotonnie, a ja obejrzałam się przez lewe ramię dla odczynienia uroku. Dokładnie za moimi plecami, w rozsądnej oczywiście odległości, wznosiło dumnie swoją ukoronowaną masztem głowę lesiste Skrzyczne. Zaczęłam węszyć w szumiącym wietrze. Jeśli miałabym się komuś kłaniać, to tylko górze. Jeśli miałabym się modlić, to tylko w tę druga stronę. Plecami zasłonić betonowy budynek z krzyżem, z twarzą zwróconą na południe, do gór.
To powyżej… Cóż. Nie samym chlebem żyje człowiek.