Obudziłam się rano, łyknęłam lekarstwo na pusty, skręcony ze smutku żołądek i zasnęłam ponownie tylko po to, żeby dręczył mnie jakiś potliwy majak. Śniło mi się, że idę śnieżną szronioną nocą przez Most Dębnicki (jakże znamienny symbol ostatniego półrocza) równie chora i słaba jak na jawie, idę usiłując ukryć się w postawionym kołnierzu płaszcza, śnieg zasypuje mi oczy, zalewane jadowitym światłem pomarańczowych latarni (to przed oknem pokoju mam takie pomarańczowe, kuliste), a po mojej lewej i prawej stronie, w wodzie czarnej i zmrożonej na gęstą kaszę, ludzie tkwią w czepkach ograniczeni przez namalowane na tej gruzłowatej, niemal żywej powierzchni – falowanie wody wyglądało jak oddech – boiska do gry w jakąś potworną, czarną odmianę wodnej piłki, ten atrament ich unosił w górę i w dół rozebranych do majtek, a ja garbiłam się coraz bardziej, coraz bardziej marznąc od samego patrzenia.
Nie mam nawet takich czarnych zdjęć
PS. Nie jest dobrze, bo nie ma zdjęć.