Jeśli czytaliście pierwszą część tej relacji, czyli opowieść o Szlaku Wokół Tatr z Nowego Targu do Dolnego Kubina to pewnie pamiętacie, że nocowałam w Beszeniowej (Bešeňová). Ta uzdrowiskowa miejscowość słynie z termalnych basenów i skał trawertynowych. Leży nad rzeką Wag i sztucznym zbiornikiem Beszeniowa. Rzeka Wag, przepływająca przez Kotlinę Liptowską północną granicą Tatr Niżnych, wyznaczyła mi zresztą początkowo kierunek wyprawy tego dnia.
Wzdłuż Tatr Niżnych, czyli Beszeniowa – Rużomberok
Po wysłuchaniu rześkiego koncertu kościelnych dzwonów i prychając w rześkim kapuśniaczku, wspięłam się jeszcze na wiadukt, by rzucić okiem na całą wieś i na panoramę Tatr Niżnych i Gór Choczańskich rozciągającą się dokoła. Nad zbiornikiem wodnym słońce wyczyniało brewerie, próbując za wszelką cenę przedostać się przez ciężkie chmury, zaś nad Choczem gromadziła się obfita w wodę mgła. Trzeba było ruszać!
Najpierw jechałam wzdłuż Wagu do Rużomberoka (właściwie polska nazwa brzmi Rużomberk, sł. Ružomberok). To szosa, ale niedzielnego poranka zupełnie spokojna, tak jak i zresztą opustoszałe centrum miasta. Przed wjazdem można jeszcze podziwiać dymiące kominy fabryk, wyglądające zaskakująco na tle zielonych ścian Wielkiej Fatry.
Miasto, zwane pieszczotliwie Rużo, jest znane rowerzystom enduro ze względu na mieszczący się tu bike park (i zarazem ośrodek narciarski zimą) Malino Brdo. Wizyta w nim jeszcze przede mną, w Kole Południa temat wciąż się przewija, ale na razie tam nie dotarliśmy – co mi zbytnio nie przeszkadza, bo trasy w tym bike parku są stosunkowo trudne, bliżej downhillu niż enduro, więc mam czas na hodowanie skilla. Objechałam zabytkowe centrum na luzie, spożyłam słowacki batonik Artemis w kolorze różowym i w myślach życząc powodzenia polskim zawodnikom na Pucharze Słowacji, odbywającym się całkiem niedaleko pod Dumbierem, ruszyłam na północ, w stronę Polski.
Przez Przełęcz pod Brestovou do Dolnego Kubina
Najprostszym sposobem było wskoczenie na szosę nr 59, wiodącą w stronę Dolnego Kubina przez Likavkę i wzdłuż potoku Likawczanka. Trochę obawiałam się nadmiernego ruchu samochodowego, ale fakt, że szosą przebiegają aż dwie różne cyklotrasy, nieco mnie uspokoił: przecież Słowacy nie wsadzili by mnie na minę, prawda?
Samochody rzeczywiście kursowały, ale nie czułam się zagrożona, za to raz po raz rozciągały się wzdłuż drogi całkiem romantyczne widoki. Najpierw musiałam wspiąć się na pierwszą tego dnia przełęcz – Pod Brestovou w okolicy wsi Valaská Dubová – ale potem w nagrodę dostałam wyśmienity zjazd serpentynami z widokiem na Magurę Orawską i masyw Kubinskiej Holi. Mega!
W Dolnym Kubinie zatrzymałam się na krótki postój i obserwację niedzielnego życia mieszkańców. Zauważyłam też, że kino Wielki Chocz, które upatrzyłam sobie na tło portretu Eskera, było kiedyś żydowską synagogą i spochmurniałam, bo i w moim rodzinnym Chrzanowie synagoga pełniła po wojnie nową rolę. Spotkał ją los jeszcze bardziej szyderczy: przez długie lata odbywał się tam targ mięsny, z ogromnymi kawałami wieprzowych tuszy leżącymi na ławach – tak zapamiętała to miejsce kilkuletnia ja…
Wsiadłam więc prędko na wiernego Eskera i popedałowałam do Oravskiego Podzamoka, który odwiedziłam dzień wcześniej. Tym razem poruszałam się dalej szosą nr 59, by ominąć wspinaczkę na całkiem widokowe, ale jednak kradnące tym samym czas wzgórze. Dodatkową atrakcją był fakt, że mogłam z bliska obejrzeć tajemnicze industrailne ustrojstwo, które okazało się betoniarnią.
Podjazd pod Prislop i gravelem przez pola
Pod okiem Orawskiego Zamku zaczęłam od razu wspinaczkę na kolejną przełęcz – Prislop. Tym razem czekał mnie długi podjazd w lesie, na szczęście również z niezbyt wieloma samochodami do towarzystwa. Przy szczycie przełęczy na chwilę odsłonił się widok na Małą Fatrę, ale niestety miałam go za plecami, miejsce nie było bezpieczne na tyle, by się zatrzymywać, więc kontynuowałam pedałowanie aż do okolic zajazdu na samej przełęczy. Tam zatrzymałam się na krótki odpoczynek, przestudiowanie tablic z okolicznymi cyklotrasami oplatającymi masyw Kubinskiej Holi i wymyślenie stu kolejnych pomysłów na powrót w te góry na rowerze górskim, oraz na podziwianie leżącego w dole miasteczka Hruštín. Było dopiero południe, miałam więc zapas czasu na dojazd do Namiestowa pod Babią Górą. Oczywiście w związku z tym pozwoliłam sobie na figlarną modyfikację planu.
Wiedziałam już z aplikacji Mapy.cz, że do Namiestowa mogę dotrzeć albo drogą nr 59, albo czerwonym szlakiem rowerowym wyznaczonym wzdłuż niej, przez pola. Skoro dojazd z Rużomberoka poszedł mi całkiem sprawnie, oczywiste było, że postanowiłam wskoczyć na czerwoną cyklotrasę. Gdybym wiedziała, co mnie czeka, decyzja mogłaby być inna…
Początkowo szlak zaczynał się jako kusząca droga asfaltowa przez pola, w którą ochoczo skręciłam, ale dalej zaczęły się schody. Szlak na całej długości jest bardzo interwałowy i nieustannie rolujemy się poprzez podjazdy i zjazdy. Mało tego! Asfalt szybko zniknął, ale nie do końca: stara droga po prostu została nieregularnie wymyta przez deszcze, tworząc nieco upiorną mieszankę kawałów betonu, grubego żwiru, kamieni, dziur i kałuż. Cieszyłam się z moim umiejętności zjazdowych i mocno obawiałam o koła obciążonego mną i sakwami Eskera. Za to widoki? Widoki wynagradzały absolutnie wszystko! Mogłam podziwiać zarówno Babią Górę, jak i grzbiet Magury Orawskiej i Kubinską Holę. Esencja lata!
Cyklotrasa wraz z ostatnim fragmentem dojazdu już po szosie nr 59 zajęła mi ponad godzinę, zatem w Namiestowie zameldowałam się przed 14:00. Co prawda wiedziałam, że na 17:00 zapowiadane są burze, ale nie mogłam sobie odmówić nacieszenia się wakacyjnym klimatem nad Jeziorem Orawskim. Po krótkim rekonesansie ostatecznie zasiadłam w lodziarni na betonowym nabrzeżu, a po chwili porzuciłam nawet stojącego w cieniu parasola Eskera i oczywiście wlazłam do wody – przynajmniej mogłam spłukać z siebie błoto czerwonej cyklotrasy!
Przez polską Orawę, czyli przełęcz w Wielkiej Polanie
Przerwa i uzupełnienie kalorii w połowie dnia i tak mi się przydały, bo nie miałam za wiele prowiantu i to zaledwie w postaci różnych słowackich batoników. Ruszyłam więc żwawym tempem w stronę granicy, ciesząc się cudownymi, niezżętymi jeszcze polami zbóż z widokiem na Tatry, ale mając w pamięci prognozy pogody i marząc już o jakimś niesłodkim posiłku.
O 17:03 miałam też pociąg z Jordanowa do Krakowa. Wiedziałam, że utrudnienia związane z podmyciem torów kolejowych i zastępczą komunikacją dalej trwają, ale nie chciałam być później niż oficjalny odjazd pociągu na wszelki wypadek. A przede mną był jeszcze ostatni, również całkiem długi podjazd.
W Jabłonce odbiłam na Zubrzycę Dolną i Górną i pojechałam wprost w objęcia Babiej Góry. Nie kontynuowałm jednak podjazdu na przełęcz Krowiarki – tę podjechałam rok wcześniej i może też napiszę o tej wyprawie – ale w Zubrzycy Górnej odbiłam w stronę Sidziny. Tutaj czekał mnie niezbyt trudny, ale dość długi podjazd na przełęcz w Wielkiej Polanie. Za to zjazd w stronę Bystrej Podhalańskiej był długi i przyjemny!
Przed Jordanowem wciągnęłam jeszcze szybko hotdoga na stacji Moya i wkrótce zameldowałam się na jordanowskim dworcu. Czy muszę pisać, że pociąg miał jednak 70 min opóźnienia? Pewnie nie muszę, za to miałam czas poleżeć na ławce na peronie, z bagażem pod głową, gapiąc się na kłębiące się na niebie białe baranki 🙂
Burza w ogóle nie przyszła.
Słowackie przełęcze i Magura Orawska – kolarski raj
Trasa dnia drugiego miała już zatem totalnie „kolarski”, a mniej turystyczny i rekreacyjny charakter i poza fragmentem czerwonej cyklotrasy przez pola, poruszałam się cały czas drogami asfaltowymi. Nie oznacza to jednak, że nie poruszałam się szlakami rowerowymi – układałam sobie trasę analizując Mapy.cz i właściwie poza króciuteńkim fragmentem między Dubovą a Wyżnym Kubinem, poruszałam się cały czas wzdłuż jakiejś cyklotrasy.
Może jestem stronnicza, ale na oko wydaje mi się, że nasi południowi sąsiedzi bardziej dbają o rowerzystów, chociaż moja słowacka gospodyni uważała, że to po polskiej stronie jest więcej szlaków. Odparłam, że moim zdaniem to jednak Słowacy górują nad nami pod tym względem. Co więcej, muszę stwierdzić gorzko, że słowaccy kierowcy o wiele bezpieczniej wyprzedzają rowerzystę na drodze…
Jeśli po tych kilku słowackich dniach na gravelu na słowackiej Orawie – licząc podjazd pod Wielickie Pleso i odwiedziny okolic Zuberca w zeszłym roku, o czym jeszcze Wam napiszę – mogę wyciągać jakieś wnioski, to napisałabym, że absolutnie warto korzystać z cyklotras, ale należy się również przygotować na różne nawierzchnie. Słowackie fragmenty mogą być bardziej terenowe niż można by oczekiwać na gravelu, co mnie zupełnie nie przeszkadza, ale wiem, że sporo z Was porusza się gravelami głównie po asfalcie. Jeśli natomiast Wasze gravele nie boją się niczego, to śmiało ruszajcie w teren – Esker przemierzył cyklotrasy u stóp Tatr przy szlakach do Chaty Plesnivec i Chaty Pri Zelenom Plese, przeskoczył z łatwością przez słowackie Pieniny w okolicy Wielkiej Frankowej podziwiając kolarzy mierzących się akurat z wyścigiem Carpatia Divide, czy wreszcie dzielnie zniósł kamienną rąbankę na czerwonej cyklotrasie w okolicy Hruštína. Jeśli macie w swoich gravelach kapcie grubsze niż Eskerowe 37 mm, to tym bardziej nic Was nie powstrzyma!
Natomiast jeżeli chcecie zostać przy asfaltach, nic nie stoi na przeszkodzie – słowackie przełęcze dostarczą Wam wrażeń, a porozstawiane tu i ówdzie bieluśkie kościelne wieże naprawdę dobrze udają alpejski klimat. Ja na pewno nie mam dość i będę wracać do tego cudnego miejsca otoczonego przez Babią Górę od południa, Tatry Wysokie od wschodu, Tatry Niżne od północy i obie Fatry na zachodzie!
Link do zapisu drugiego dnia wyprawy na Stravie – tutaj!