Czwartego dnia wyruszam z Chyrowej tuż przed wschodem słońca, bo tego dnia mam plan najambitniejszy, obfitujący niemal w największe, a na pewno najdziksze, atrakcje. Pierwsza atrakcja wyskakuje na mnie z krzaków już po paru minutach, niezaplanowana i na podjeździe: wielki wściekle rozszczekany posokowiec, pędzący na mnie z łopotem oklapniętych uszu. Wszystko stało się tak szybko, że nawet nie zdążyłam się porządnie przestraszyć: chwyciłam mocniej kierownicę, utrzymałam szybsze tempo i ryknęłam na niego „Do domu!!!” głośniej, niż on szczekał. Gdyby chciał mnie ugryźć, nie miałabym szans, ale jednak na dźwięk mojego wrzasku odbił nieco w bok i nie zawrócił, a ja szybko pognałam przed siebie. Nie gonił.
Zatrzymałam się kawałek dalej w tym widokowym miejscu, gdzie dwa dni wcześniej oglądałam zachód, tym razem fotografując wschód. Ładna klamra, nawet jeżeli wiedziałam, że czeka mnie jeszcze podjazd we wciąż mrocznym lesie. Ostrzeżona spotkaniem z psem, rozglądałam się pilnie po krzakach, ale już na szczęście bez przygód i dość szybko osiągnęłam szczyt, mając przed sobą ten przeklęty podjazd tym razem w formie mroźnego, ale triumfalnego jednak zjazdu aż do Krempnej. Na dole wjechałam w mgłę gęstą jak wiejska śmietana – w tej mgle mijałam się z mamą-rowerzystką z jednym dzieckiem w przyczepce, a drugim na małym rowerze obok i pomyślałam, jacy są dzielni w tej mglistej jesieni, pedałując do szkoły i przedszkola.
Przejeżdżam przez Krempną, oglądając siedzibę dyrekcji Magurskiego PN (to oni puścili te samochody przez Żydowskie?!) i dalej, do Świerzowej Ruskiej. Kolejne kolorowe cerkwie: Kotań, Świątkowa Mała i Świątkowa Wielka. Ta ostatnia jest otwarta, proboszcz żegna ostatnich parafian, a ja, swoi zwyczajem, zakradam się jak kot i wchodzę do środka. Proboszcz z uśmiechem opowiada o cerkwi i o staraniach jej zachowania, ja dopowiadam nazwiska malarzy polichromii, bo pamiętam je z Kwiatonia. Proboszcz zresztą upewnia się, czy na pewno widziałam już tę przepiękną cerkiew w Kwiatoniu. Ale to chyba jego cerkiew, ta w Świątkowej, podoba mi się najbardziej ze wszystkich. Widać, że jest gadułą, mimo że zaznacza, że się spieszy, to jeszcze dłuższą chwilę opowiada mi o festynie, który organizują tu w lecie. W końcu wsiada do samochodu, a ja ruszam w stronę rezerwatu.
Jest jeszcze wczesny poranek, kiedy wjeżdżam do rezerwatu Magura Wątkowska. B. mówił, że na Magurze Małastowskiej niedźwiedzi nie ma, ale nie mówił, że nie ma ich na Wątkowskiej, bo niestety zdaje się, że tutaj one są. A jest wtorek. Poranne mgły. I jakoś tutaj, na tej parokilometrowej ścieżce przez las, turystów, kurde, nie ma. Panuje martwa cisza przerywana tylko mlaskaniem opon po błocie i moim sapaniem. Tutaj błota jest dużo, kamieni też, więc jak w złym śnie koła Hrabiego obracają się szalenie opieszale, a cisza doprowadza mnie nerwowo do szału. W końcu muszę zsiąść i wściekła trochę popchać, zanim wreszcie stanę na skrzyżowaniu szlaków.
W lewo czerwony pieszy biegnie wprost do bacówki Bartne, a rowerowy – szerokim, nareszcie żwirowym zjazdem leci prosto do wsi. Wybieram dłuższy wariant, trochę licząc na sklep w Bartnem, którego oczywiście nie ma. Za to są aż dwie cerkwie, obie zamknięte, ale oglądam je z zewnątrz. Przy drugiej znowu nadziewam się na psy: z krzaków wyskakuje nagle całe stadio wiejskich kundli. Niby są małe, maksymalnie do wysokości kolana, ale jest ich strasznie dużo i mnie obszczekują – na szczęście z daleka. Wracam do roweru i czekam, aż sfora oddali się, zanim wsiądę.
Mielę uporczywy podjazd przez Bartne do bacówki, gdzie spotykam, jak podejrzewam, gospodarza karmiącego w ciszy koty. Kiedy po chwili zauważa mnie, oświadcza, że bacówka jest nieczynna i zatrzaskuje drzwi. Zanim zniknie, uspokajam go, że nic nie chcę, bo na szczęście wiem już, czego się po nim spodziewać i zupełnie mnie jego zachowanie nie dziwi. Parę godzin później rozmawiam o nim z gospodynią schroniska na Magurze Małastowskiej, bo to ta Magura jest jednym z moich kilku celów na dziś.
Ale wcześniej wracam na czerwony szlak pieszy GSB i pcham się do Wołowca. No bo przecież! Szlak wąziutkim singielkiem wyprowadza mnie wprost do wioski, przy okazji znacząc moje i tak już odrapane przez wszystkie beskidzkie kolce łydki. Kobieta z miotłą przygląda mi się z uśmiechem, jak zadowolona z osiągniętego celu jadę przez wieś w poszukiwaniu cerkwi. Cerkiew zamknięta, ale ładnie położona na zboczu i ocieniona modrzewiami, siedzę przy niej przez chwilę z przyjemnością.
Potem ruszam dalej – przez góry przedostaję się do stóp Magury Małastowskiej, jadąc przez Krzywą i Gładyszów. Mam wrażenie, że kierowcy w samochodach przyglądają mi się ze współczuciem, kiedy mielę asfalt do góry az na przełęcz. Ale nie przejmuję się, bo po podjeździe do Chyrowej dwa dni wcześniej, Magura wcale nie wydaje się straszna. Odbijam pod schronisko i nieśmiało rzucam rower w liście. W tym dokładnie momencie pojawia się gospodyni i pytam, czy schronisko czynne. Czynne tak, jak dawno nie było! Dostaję herbatę do kanapek i długą opowieść o tym, jak się zmienia schronisko. Cztery lata wcześniej to była moja najgorsza schroniskowa noc ever, bez ogrzewania, z gospodarzem wyśmiewającym nas z dołu oraz wielką kupą pod rozbitym prysznicem. Dramat. Teraz zwiedzam z nową gospodynią górne pokoje i bardzo trzymam za nich kciuki, bo podjęli się kosmicznie trudnego zadania. Oby to miejsce ożyło.
Spędzam w schronisku prawie godzinę i w końcu zbieram się do dalszej drogi. Jest już po czternastej, a mnie czeka wciąż zjazd niebieskim z Magury, wizyta w Gorlicach i jeszcze dojazd w ciemnościach (zapewne) na pociąg do Stróż. Wypycham się na początek zjazdu niebieskim, mijając wojenny cmentarz, na którym cztery lata wcześniej robiliśmy zdjęcia 1 listopada, w święto pamięci o zmarłych, w zapadającym zmroku. Wakacje z duchami! Jest tylko jeden mały szkopuł: B. zapomniał wspomnieć, albo ja nie wiedziałam, że trzeba o to spytać, o malutkiej, maluteńkiej, cholernej pionowej ściance na początku niebieskiego. Nawet wbijam się w nią i zaczynam zsuw, ale zanim zdążę się przestraszyć – rezygnuję, bo nic nie widzę pod liśćmi i bardziej boję tych liści niż stromizny.
Zbiegam ściankę i trochę zirytowana wskakuję na siodło nieco niżej i już cisnę w dół z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy, jakbym chciała QOMa na tej Magurze zostawić, razem z wybitymi zębami. Z tego wszystkiego zapominam odblokować amortyzator i tak sobie zjeżdżam niebieskim z Magury na kompletnie sztywnym rowerze. Hamują mnie tylko błotne, śliskie koleiny i po niedługim czasie wypadam na przełęcz, gdzie w 2015 nie mogliśmy z S. znaleźć szlaku na Magurę.
I wtedy, trzeci raz tego dnia! Psy – zgraja chyba z dziesięciu wielkich owczarków zaczyna na mnie biec. Stanęłam, bo przecież już nic nie mogłabym zrobić. Ich właściciel krzyczał za nimi, aż w końcu krzyknął do mnie: „Nie gryzą!”, choć dalej nie byłam pewna, czy mogę się jakoś ruszyć spomiędzy tych kłębiących się cielsk. Nie pogryzły. Oburzyłam się dopiero wtedy, kiedy jeden z nich bezczelnie obsikał mi koło, i powoli zaczęłam zjazd do Owczar, i dalej przez Siary do Gorlic, zatrzymując się przy dziwacznym kościele w Sękowej.
Gorlice są tak zakorkowane, że po prostu prowadzę rower chodnikiem na rynek. Śmieszny rynek, mało rynkowy, choć trudno mi żartować z Gorlic po przeczytaniu „Pustego lasu”, bo to miasto jest bezbrzeżnie smutne historycznie, choć o ile nie przeczytacie tej książki, to pewnie nie zauważycie. Wiem, do której cukierni mam uderzyć, i to jest dokładnie ta sama, w której byłam cztery lata wcześniej, objadając się ciastkami również po zejściu z Magury, ale wtedy po przyjechaniu busem z Uścia. Zamawiam kawę, herbatę i górę ciastek, które ekspedientka nakłada na dwa talerzyki, przekonana zapewne, że zaraz do cukierni wejdzie jakiś drugi rowerzysta i pomoże mi się z tym rozprawić. Ale Wy już mnie znacie i dobrze wiecie, że to było wszystko dla mnie. Zmiotłam to w parę minut.
Pośpiech był wskazany, bo miałam w Gorlicach do ogarnięcia przed zachodem słońca jeszcze dwie miejscówki. Troszkę przekręciłam kolejność ich odwiedzania, wypychając się jeszcze sztywnym podjazdem na Górę Cmentarną i oglądając zachodzące słońce nad wyobrażonym, przyszłym singletrackiem (dorzuciłam się do zbiórki na promocję projektu, więc za rok przyjadę sprawdzić, czy to naprawdę stoi!), a potem już zupełnie z fantazją do kompletu pojechałam obejrzeć pumptruck. Dzieciaki, nawet całkiem maleńkie, śmigały po nim z wdziękiem, i choć bałam się wybić sobie zęby, odważyłam się wjechać na to ustrojstwo. Przeżyłam, ale przy pierwszym bujnięciu prawie kwiknęłam ze strachu i więcej niż raz nie chciałam się z tym zadawać! To nie jest na moje nerwy! Więc wróciłam z powrotem w okolice Góry Cmentarnej i ruszyłam dalej w zmierzchu, w stronę Stróż.
Obwiesiłam się odblaskami jak choinka i już z całej siły cisnęłam do Stróż. Zawsze mi się wydaje, że jazda raptem dwie godziny w ciemnościach to żaden problem – przecież nie boję się ciemności – ale zawsze mam przed oczami obraz jak z wnętrza samochodu. A różnica obrazów z wnętrza samochodu w stosunku do obrazów zza kierownicy roweru jest znaczna. Potrzebuję mocniejszej lampki, ewidentnie. Jazda w ciemnościach rzeczywiście nie jest dla mnie przerażająca, ale frustruje mnie fakt, że nie widzę tego, co mam pod kołami. Boję się też, czy kierowcy widzą mnie. Tymczasem w okolicach Łużnej dopada mnie jeszcze mgła, więc jest już zupełnie klimatycznie i kompletnie niewidocznie.
Starcza mi jednak czasu na obejrzenie niesamowitego kościoła w Szalowej, chociaż najwyraźniej złości to kościelnego, bo chodzi za mną krok w krok, jakby chciał mnie wypchnąć, a kiedy ostatecznie opieszale wychodzę sama – dopiero wtedy, kiedy obejrzałam już wszystko – ostentacyjnie zatrzaskuje za mną drzwi i zamyka je na klucz. Chichoczę i ruszam w dalszą drogę, ciemności gęstnieją i kiedy Google twierdzi, że w tych czarnych ciemnościach stacja Stróże znajduje się w szczerym polu (co nie jest prawdą, pamiętam przecież ją z przejazdu pociągiem retro do Biecza), postanawiam, że mam jeszcze na tyle dużo czasu, że zdążę doskoczyć do Grybowa. Na styk.
Więc zaczynam gnać przez ciemności, cisnąc pedały Hrabiego jak szalona, ze zgrozą wgapiając się w resztki baterii, wszystko obliczone co do grama – musi wystarczyć. Na przypale albo wcale. W końcu zajeżdżam z impetem na stację w Grybowie i parę minut później, bez żadnego opóźnienia (nigdy nie ma opóźnienia wtedy, kiedy jest potrzebne) pojawia się mój pociąg. Ładuję Hrabiego do wagonu z jedną, śpiącą w poprzek jedynej ławki, kolorowo ubraną rowerzystką-hippiską w spódnicy (!), kupuję nam bilety i w końcu na luzie sumuję kilometry.
Dokładnie 329 km.
4 dni.
4 872 metry w pionie.
To był fajny trip.