Strona główna » Blog » Trzysta trzydzieści kilometrów ciszy – Beskid Niski dzień 1

Trzysta trzydzieści kilometrów ciszy – Beskid Niski dzień 1

Ostatnio miałam taką myśl, że może jednak powinnam się wziąć i zabrać za pisanie. Robić to z czystej kronikarskiej potrzeby, bo niestety mam pamięć złożoną tylko i wyłącznie z czarnych dziur, i choć czasem zostanie mi jakaś anegdotka, to potem zazwyczaj pamiętam już tylko obrazy ze zdjęć. Tak, to nie pomyłka, zastanawiam się, czy Wy też tak macie – pamiętam tylko to, co sfotografowałam, jakby kliknięcie migawki było jednocześnie klawiszem 'Save’ w mojej głowie. I to jest straszne, bo wszystko, co pomiędzy zdjęciami – a kiedyś robiłam ich przecież o wiele mniej – ginie bezpowrotnie i wspominam już tylko gotowymi zdjęciami. Czasem też z czułością zauważam notatkę w telefonie – hasłową – jeśli akurat miałam coś pisać. Status na Facebooku. Nikt by się z nich nic nie dowiedział, to oderwane słowa, głównie kolory i teksty, które zasłyszałam i chcę wpleść w opowieść.

W cudownym Starym Domu Zdrojowym w Wysowej <3

Ten Beskid Niski warto zapisać. Jak zwykle u mnie, oczywiście się bałam. Mogłabym tak zaczynać każdą historię: Bałam się. Mam nadzieję, że kiedy umrę i zostanę wtrącona do czyśćca, po stronie zasług zostanie mi wpisane, że robiłam rzeczy, których się bałam – szkoda, że tylko na rowerze. Na wewnętrznej stronie okładki „Pustego lasu” Sznajderman jest mapa: Gorlice, Wysowa, Wołowiec, Chyrowa… Najpierw dzwonię do Starego Domu Zdrojowego. Zupełnie przypadkiem dodzwaniam się do Warszawy, mówię, że dostosuję cały plan do nich, jeśli tylko Pokój Różany, jedyna jedynka, będzie dostępny. Parę godzin później dostaję potwierdzenie i chyba słychać w słuchawce mój taniec radości.

Potem mapa. Pamiętam, że dostałam mapę Beskidu Niskiego sześć lat temu na Turbaczu. Włóczyłam się sama po Gorcach i pod schroniskiem zaczepił mnie inny samotny turysta. Wziął bezpłatny urlop, by spełnić swoje wielkie marzenie, czyli przejść cały GSB jednym cięgiem. Zaczął w Bieszczadach, na Turbacz dotarł po dwóch tygodniach wędrówki i już prawie czuł się jak w domu, już myślał o końcu. Miał papierosy, które od niego wyłudzałam wraz z opowieściami, gdzie było trudno, gdzie nocował na przystanku, w której wsi przekimał się z kumplem u proboszcza. Wręczył mi już nieco wyświechtaną mapę Niskiego, bo nie zamierzał przecież już tam wracać, a przy długich dystansach musisz minimalizować bagaż. Śmialiśmy się z patentu, który opracował, a który polegał na kupowaniu ciuchów w szmateksach i wyrzucaniu ich po drodze zamiast prania. O zero waste w Polsce jeszcze nikt nie słyszał, choć Bea Johnson już zminimalizowała swój urobek do jednego słoika i zakopywała skórki bananów w donicach na lotnisku.

Ale tamta mapa miała już swoje lata i nie obejmowała wszystkich interesujących mnie fragmentów, więc szybko zamawiam nową. Kiedy przychodzi, zupełnie przypadkiem w pudle z mapami znajduję trzecią mapę Niskiego – musiałam ją w takim razie kupić jednak w 2015, kiedy razem z S. pielgrzymowaliśmy do Dukli, jak wszyscy fani Stasiuka. Więc map mam pod dostatkiem, kupuję bilet do Sącza na ten najwcześniejszy pociąg i samotnie jedziemy z Hrabią Solo zmierzyć się ze strachami Beskidu Niskiego.

Hrabia Solo w Boguszy

Dzień 1: 19 października

Boję się, że będę tam tak sama, że zacznie mi to w końcu ciążyć. Ale pierwszego dnia nie muszę się o to martwić – czeka mnie kilkadziesiąt asfaltowych kilometrów szlakiem wyznaczanym przez kolejne cerkiewki. Pierwsza, w Królowej Górnej, jest zamknięta. Wiem już, wyruszając, że spóźniłam się z tym urlopem: w Małopolsce działa program, w ramach którego cerkwie są otwarte aż do końca września, w każdej urzęduje przewodnik. Teraz już mogę tylko próbować dzwonić do proboszczów i opiekunów. Jednak jak zwykle moje szczęście podróżne, flaneurskie, włóczęgowskie daje o sobie znać i trafiam przecież na sobotnie sprzątania świątyń przed niedzielnymi nabożeństwami. Zresztą nie mam ambicji zobaczyć wszystkich, gdy jestem w drodze, interesuje mnie tylko szlak.

I tak sobie jadę: Królowa, Bogusza, Binczarowa (wchodzę, potem filmuję małego starego pieska pomagającego w sprzątaniu), Florynka (tylko twarz przy kracie, jest grupa młodzieży, ale nie chcę się do nich podpinać), Polany (przepiękna! Na środku wózek ze śpiącym dzieckiem, przy nim kilkuletnia dziewczynka z ręką na rączce wózka, przygląda mi się łapczywie bez najmniejszej żenady, w końcu muszę wyglądać śmiesznie w moim zupełnie czarnym stroju i z wystającymi spod kasku dwoma warkoczykami starej, blond Pippi Langstrumpf. Matka woła dziecko, ale ona nie chce za bardzo odejść, w końcu wkracza ojciec i zagania dziewczynkę za ikonostas. Ja robię zdjęcia obłędnej błękitnej polichromii), Brunary (w ogóle jej nie pamiętam, muszę sprawdzić na Instagramie, a okazuje się, że również jedna z najpiękniejszych! Jak to możliwe, że przepadła w pamięci.), Śnietnica (zamknięta), Czarna (dzwonię po przewodniczkę i czekam cierpliwie, gotowa zapłacić za zwiedzanie; starsza pani bierze kolorową miotełkę do kurzu i z zaskakującą zwinnością, w porównaniu do kroku, jakim poruszała się idąc ku świątyni, wskakuje na krzesła i omiata delikatnie zdobienia i twarze ikon), Uście Gorlickie (zamknięta, ale robię rowerowi sesję w jej obsypanym na złoto liśćmi otoczeniu), Kwiatoń (najważniejsza), Skwirtne (gdzie odważam się zaczepić kobietę idącą wsią z ogromnym kluczem – to nie mógł być klucz do czegokolwiek innego – czy mogę zobaczyć wnętrze przed różańcem; wokół świątyni staruszki i dzieci przyglądają mi się ciekawie, lecz nieco niechętnie, bo przecież wiedzą, że nie zamierzam się modlić, tylko jak pasożyt wyssać nieco boskiego piękna), Hańczowa (zamknięta, siadam w pobliskiej altanie wśród pustych butelek po tanim piwie i jem wymiętą kanapkę podziwiając, jak zachodzące słońce głaszcze dachy).

Ostatnia powinna być w Wysowej, ale od strony, z której zajeżdżam, znajduję tylko katolicki kościół. B. przysyła mapkę, gdzie znajdę cerkiewkę i wtedy przypominam sobie, że przecież już pod nią byłam – dwa lata wcześniej, kiedy jadę z całkiem przystojnym młodym kierowcą busa pilnując, by się nie pomylić i naprawdę wysiąść w końcu w Wysowej (jechałam tam 7 godzin i 7 minut przez Krynicę i Gorlice, w Gorlicach będąc już tak wściekłą, że niemal gotową gryźć ławki ze złości na duchologicznym gorlickim dworcu PKS) i słuchając, jak kompletnie pijany lokalny pasażer próbuje mnie z kierowcą zeswatać. Wtedy nie rzuciłam wszystkiego i nie uciekłam w ten Niski, ale może w końcu nadejdzie dzień, że to zrobię i już mnie nie znajdziecie. Zresztą, jechałam wtedy w Niski będąc czyjąś, a wróciłam bezpańska, o czym miałam się dowiedzieć dwa dni później, tak bywa.

W Wysowej odnajduję Stary Dom Zdrojowy i niemal wybucham płaczem na widok kartki, że dziś restauracja nieczynna. Przestudiowałam pilnie całe menu i całą dzień, całą drogę fantazjowałam lubieżnie o żurku na kiszonych rydzach, Wchodzę spocona i brudna i ponuro czekam, aż ktoś w końcu podejdzie do baru, żeby mnie zameldować, bo w restauracji jest trochę tłoczno i chaotycznie, ale to i tak dla mnie koniec na dziś.

Więc i tak stoję i czekam. Na wieść, że jako gość Domu Zdrojowego mimo kartki zostanę nakarmiona, mam się ochotę drugi raz rozpłakać, tym razem z radości. Co prawda żuru nie ma, ale jest Święto Rydza i pożeram najlepszą, gęstą jak budyń zupę rydzową z koprem i dopycham barchanowymi kartaczami. Z rydzami. Kusi mnie jeszcze witryna z ciastami, ale już odpuszczam, bo wiem, że w Evocu gdzieś wciśnięta jest czekolada i po całym dniu pedałowania zasłużyłam sobie, by pożreć ją w dwóch kęsach. Poza tym, chcę mieć jakiś powód, by tutaj wrócić – Stary Dom Zdrojowy w Wysowej właściwie słynie z wypieków, więc choć nieco kosztuję słodkości na śniadaniu następnego dnia, wszelkie bezy i torty przywołają mnie tutaj pewnie jeszcze raz. I ten żur. Żuru na kiszonych rydzach nie odpuszczę, choćbym znowu miała jechać do Wysowej pół doby.

Uście Gorlickie
Beskid Niski to jest jednak królestwo szosiarzy

Zobacz też:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *