To prawda: kiedy zaniedbuję bloga, mam towarzyszące mi poczucie winy. To w końcu pewne zobowiązanie, które dobrowolnie na siebie nałożyłam, ale także możliwość zanotowania wrażeń, które niedługo ulecą pewnie z pamięci. Przenosimy się więc w czasie o miesiąc wstecz, do połowy października i za naszą południową granicę: do słowackiej Małej Fatry.
Dzień 1 – Janosikove Diery i Wielki Rozsutec
To był długo oczekiwany dzień: Ola @górami_zaczarowana już chyba na naszym pierwszym spotkaniu obiecała mi wycieczkę na Wielki Rozsutec, którego sylwetkę można podziwiać chociażby ze szlaku na Wielką Raczę. Tak jak i w przypadku wyprawy w Beskid Żywiecki, towarzyszła nam Gosia @margo_on_the_road, z którą przed świtem wyruszyłam z Krakowa na spotkanie z Olą.
Do słowackiej miejscowości Terchová, z której startujemy, jedziemy samochodem Oli. Auto zostawiamy na parkingu pod hotelem Diery (5 euro za cały dzień). Według legendy, stąd pochodził słynny zbój Janosik, a jego srebrny, nieco zaskakujący pomnik zobaczycie na wzgórzu nad wsią. Kierujemy się najpierw szlakiem niebieskim przez Jánošíkove Diery do przełęczy między Małym a Wielkim Rozsutcem.
Park Narodowy Małej Fatry ma dokładnie tyle lat, co ja i rozciąga się mniej więcej między Żyliną, Dolnym Kubinem a Rużomberkiem. Najwyższym szczytem jest Wielki Krywań (1709 m, czyli jest mniejszy od tatrzańskiego Krywania – 2494 m n.p.m.). Ten Wielki Krywań, który jest tak naprawdę mniejszy, jest ukochaną górą Słowaków i już od połowy XIX wieku chodzą na niego pielgrzymki. Natomiast Wielki Rozsutec (1610 m)jest prawdopodobnie najpiękniejszym szczytem pasma i stał się symbolem całego parku narodowego.
Moje towarzyszki, Ola i Gosia, znały już trasę, ale pierwszy raz miały okazję zobaczyć Małą Fatrę w jesiennej odsłonie. Trafiłyśmy na jeden z najpiękniejszych weekendów października, więc nie warto było się spieszyć – kolory i światło były wybitne.
Jánošíkove Diery to wąwóz utworzony przez Dierovy potok, z mnóstwem jaskiń i wodospadów. Nasuwa się od razu skojarzenie z naszym pienińskim wąwozem Homole, Diery (Dziury) to jednak kompleks większy i nieco trudniejszy do przebycia. Dzieli się na dwie części: Dolną i Górną – spacer Dolną częścią nie będzie stanowił problemu dla nikogo, natomiast Górne Diery oferują już nieco okazji do wspinaczki.
Część dolna prowadzi głównie płaskimi drewnianymi kładkami, cały czas niebieskim szlakiem. Jej koniec wyznacza piękna polana, na której w cieniu drzewa skrył się sympatyczny bufet. Są ławeczki z zadaszeniem i możliwość odpoczynku z widokiem na skalne wychodnie. My kierujemy się dalej niebieskim szlakiem.
Teren wyraźnie zaczyna się wznosić, a przeszkody – komplikować. Zaczynają się metalowe drabinki i schodki, pozwalające wspinać się wzdłuż wodospadów Dierovego potoku. Niech wrażliwe osoby mają się na baczności: ażurowość konstrukcji może wprawić w niepewność! Jesienią dodatkowo nie ma co liczyć na przejście wąwozu bez błota i wilgoci, co dodatkowo pozbawia przyczepności. Wyżej dołączą jeszcze łańcuchy i konieczność wspięcia się na kilka zastawiających szlak skałek. W pewnym momencie pojawi się zielony szlak, który przez chwilę będzie biegł razem z niebieskim, lecz należy trzymać się niebieskiego do końca, by zaliczyć całość wspinaczki.
W końcu szlak się wypłaszcza i wyprowadza nas na szeroką polanę Pod Tancerką, poprzedzającą przełęcz Między Rozsutcami. Możemy z niej podziwiać widok zarówno na Wielkiego, jak i przede wszystkim na Małego Rozsutca. Jeśli macie zapas czasu, możecie wspiąć się na oba szczyty, jednak ze względu na krótki jesienny dzień tym razem pominęłyśmy mniejszy ze szczytów. Odbicie szlaku czerwonego na Małego Rozsutca znajdziecie jeszcze kawałek wyżej, na przełęczy Medzyrozsutce. My też skierowałyśmy się na szlak czerwony, jednak wiodący w kierunku szczytu Wielkiego.
Od razu z przełęczy teren zyskuje znaczne nastromienie. Aż do szczytu szykuje się prawdziwa wspinaczka, początkowo lasem, między przyprószonymi już pierwszym śniegiem drzewami. Po około pół godziny stroma ścieżka wyprowadza nas nareszcie na grań i pomiędzy skały. Wychodzimy ponad las i wchodzimy w kosówkę.
Trud wynagradzają absolutnie obłędne widoki na Małą Fatrę, Góry Choczańskie, Tatry Zachodnie i Niżne. Jesienią i przy szczególnym, rozbielonym świetle października krajobraz był zachwycający. I od razu chciałoby się go zobaczyć przy każdej innej porze roku!
Ostatni odcinek wspinaczki na szczyt zabrał nam łącznie półtorej godziny z Przełęczy Między Rozsutcami, ale nie spieszyłyśmy się w ogóle, a przystanki na zdjęcia były bardzo częste. Dzięki temu zresztą czas do zachodu słońca skrócił się znacznie. Decyzja mogła być tylko jedna – zostajemy!
To, co wydarzyło się przy złotej godzinie i w momencie zachodu słońca, zapamiętam na bardzo długo. To z pewnością jeden z najpiękniejszych zachodów, jakie przeżyłam! Tylko sąsiedni Wielki Krywań skrywał się uparcie w chmurze, tymczasem przed nami rozciągały się widoki na Małą Fatrę, Chocza, pobliskiego Stoha i dalszy Chleb, a przede wszystkim na Tatry na horyzoncie, nad którymi zaczął już wschodzić księżyc, błyszczący na różowoliliowym niebie. Absolutna rozkosz!
Schodziłyśmy kontynuacją szlaku czerwonego, wiodącego początkowo poprzez skały stromo i ubezpieczonego łancuchami. Można sobie poradzić nawet bez nich, zwłaszcza w górę, ale jeżeli jesteście wrażliwi na ekspozycję, to uzbrójcie się w spokój. Zazwyczaj lepiej jest wchodzić z pomocą łańcuchów, a schodzić ścieżką, tym razem wybór kierunku był znakomity – schodziłyśmy na południową stronę szczytu, trasa była wysuszona i bezpieczna. Ścieżka, którą wchodziłyśmy do góry, leży po północnej stronie, w cieniu, dodatkowo lekko oblodzona i wyślizgana. Dodatkowo żaden las nie zasłaniał nam tych widoków!
Kiedy zaszłyśmy na przełęcz Medziholie, zmrok zaczął już zapadać. Czekał nas stosunkowo łatwy i niekoniecznie tak ciekawy odcinek: zielonym szlakiem przez las do wioski Stefanova (około godzina w dół), a stamtąd żółtym szlakiem krótkie podejście na polanę z bufetem przy Dierach. Potem już tylko powrót łatwymi Dolnymi Dierami do samochodu. W lecie ten odcinek nie sprawi Wam już żadnych trudności, jesienią jednak był szalenie śliski od błota, więc atrakcje miałyśmy do samego końca. Ostatnią atrakcją tego dnia była mocno przeciętna pizza z wiejskiej pizerii i padłyśmy do cieplutkich łóżek w pensjonacie.
Dzień drugi – Wielki Krywań
Rano wróciłyśmy w okolice Terchovej, tym razem jednak skręcając w malowniczą drogę przełomem potoku biegnącym przez Starą Dolinę, tuż przy wspomnianym posągu Janosika. Samochód zostawiłyśmy przy początku zielonego szlaku, nieco wcześniej niż parking we Vratnej pod wyciągiem na Chleb. Planując pętlę, tak jak my, nie ma znaczenia, na którym z dwóch parkingów zostawicie samochód, bo i tak czeka Was krótki powrót asfaltem do pojazdu albo konieczność dojścia do początku szlaku zielonego na przełęcz Za Kraviarskym.
Bo właśnie szlakiem w stronę szczytu o nazwie Kraviarske (pokusiłabym się o tłumaczenie nazwy jako Krowiarki) kierujemy się najpierw. Szlak nie wyglądał na często używany, lecz dla mnie to tylko zaleta. Szybko też zaczął bardzo stromo piąć się w górę, by wyprowadzić nas na przęłęcz. Trudy osładzał obłędny odcień jesiennych buków, a powyżej lasu zaczęły się rozciągać cudne widoki na nasz cel z dnia poprzedniego: Wielkiego Rozsutca i Małego, wyglądającego mu zza ramienia.
Na przełęczy Za Kraviarskym oczywiście odpoczywamy – szlak zielony potrafi zmęczyć. Pijemy herbatę i podziwiamy pasma mgły chodzące po stokach Piekielnika i Wielkiego Krywania. Możemy też widzieć dokładnie wagoniki kolejki, którą większość turystów wybiera jako sposób zdobycia znacznej wysokości. Kolejka pozwala skrócić wspinaczkę z mozolnych 2 godzin do 10 min – tutaj znajdziecie aktualny cennik.
My tymczasem na własnych nogach kontynuuowałyśmy marsz najpierw szlakiem niebieskim na Chrapaky, a dalej fragmentem żółtego na przełęcz Bublen, gdzie docieramy do czerwonego szlaku, biegnącego w prawo na Mały Krywań, a w lewo na Piekielnik i Wielki Krywań. Ponownie jak dnia poprzedniego, gdyby dzień był dłuższy, a tempo solidniejsze, można by się pokusić o skok na Mały Krywań (1671 m n.p.m). Tymczasem pozostało nam podziwianie tego szalenie pięknego szczytu z Piekielnika (1609). Szczyt znajduje się na szlaku czerwonym, jednak można go ominąć trawersem, czego nie polecam – widoki warte są wysiłku!
Od Piekielnika zaczyna się chyba najpiękniejszy fragment szlaku na Wielki Krywań, granią, z widokiem zarówno na południe i Wielką Fatrę oraz Niżne Tatry, jak i na oba Rozsutce na północy. Z Piekielnika podejście na sam szczyt zajmuje już tylko pół godziny. Przed Wami rozciągnie się panorama ponownie na Mały Krywań, ale też sąsiedni Chleb wraz z Domem pod Chlebem, Rozsutce, dalej Chocza i Tatry.
Na szczycie mocno wiało, ale i tak spędziłyśmy tam sporo czasu, obserwując nisko idąc chmury, połykające raz po raz szczyt Chleba.
W końcu jednak czas było schodzić w dół, bo czekał nas jeszcze powrót do Katowic, a tam przesiadka na autobus do Krakowa. Szybko zeszłyśmy szlakiem do górnej stacji kolejki linowej – stąd można w około 30 min dostać się na szczyt Wielkiego Krywania, albo na szczyt Chleba. Chleb, Stoh i pozostałe szlaki Małej Fatry kuszą mnie szalenie, więc powrót w tamte rejony jest pewny. Tymczasem jednak podjęłyśmy decyzję o zaoszczędzeniu 8 euro (bilet w dół, w obie strony – 13 euro) i schodzeniu szlakiem wzdłuż kolejki.
Oszczędność to cnota, tym razem jednak może było warto wydać walutę? Szlak jest szalenie stromy i niewygodny, naprawdę biegnie pod wyciągiem, a tego jesiennego dnia był jednocześnie zmrożony i wyślizgany. Umęczyłam się strasznie, choć to ja namówiłam dziewczyny na schodzenie zamiast zjazdu, a w nagrodę zaliczyłam jeszcze lot swobodny z turlaniem się po stoku po tym, jak moje buty przegrały walkę o resztki przyczepności. Oj, napsuło mi to zejście krwi!
Tymczasem Oli noga podawała, więc nie tylko zbiegła w dół jak kozica, ale zdążyła jeszcze wrócić kawałek asfaltem po samochód i podjechać na parking pod wyciągiem. Zeszłyśmy przed zachodem słońca, zatrzymałyśmy się jeszcze w karczmie w Terchovej na czosnkową polewkę i smażony ser, a potem wróciłyśmy do Polski.
Pierwsze spotkanie z Małą Fatrą – to jest miłość!
Za każdym razem, gdy na horyzoncie ukazywała się bardzo charakterystyczna, postrzępiona sylwetka Wielkiego Rozsutca (pol. Rozsypańca), Ola obiecywała, że kiedyś tam pojedziemy razem. I nie wyobrażam sobie lepszej przewodniczki! Trafił nam się bajeczny warun pogodowy, tworząc absolutnie idealny weekend.
Mała Fatra to wysokie, widokowe szczyty, ale stosunkowo łatwo dostępne i w towarzystwie rozwiniętej infrastruktury turystycznej. Terchova to jedna z najpopularniejszych miejscowości, w której znajdziecie restauracje i noclegi, a w okolicy funkcjonują także trzy schroniska górskie (Chata na Gruni, Chata pod Chlebem, Chata pod Suchym). Mała Fatra jest mniejsza powierzchniowo, za to wyższa od dzikszej i rozleglejszej Wielkiej Fatry.
W tym roku udało mi się nieco liznąć słowackich gór, odwiedzając Cyklostopy w Górach Lubowelskich, Magurę Orawską gravelem (ponownie!), Małą Fatrę i Góry Choczańskie. A to dopiero początek! Jestem totalnie zakochana w tych mniej ludnych, czystszych górach i zamierzam szybko nadrobić braki w słowackiej edukacji.
Następny przystanek: Wielki Chocz!
Po piękne zdjęcia z wyprawy zajrzyjcie też na profile moich towarzyszek podróży: